Głupie jest, według mnie, i bez przyszłości wmawiać sobie ku pociesze, że ważna jest jedynie teraźniejszość. Takie wmawianie sobie zresztą się i tak nijak udać nie może, bo z tyłu doskwiera nam natrętna, jak mucha myśl, że przyszłość, choć na razie nie istnieje co prawda, to i tak jest o niebo bardziej prawdopodobna, niż jej brak.
Szczęście, jak i tą teraźniejszość, można osiągnąć oczywiście nie wdając się w stres o przyszłość, ale takie myślenie jest drażliwe, bo też i cała nasza egzystencja wtłacza nas we wszelkiej maści stresy. Sądzę, że kluczem jest nie tyle myśl, by unikać presji, martwienia się, smutku, bo to samo w sobie stres powoduje, nie myśl nawet, że istnieje jedynie teraźniejszość, bo, jak wyżej, prawdopodobne jest, że przyszłość się zadzieje na równi, ale kluczem może być przekonanie, że z sytuacji, w której się znaleźliśmy, a która nic przyjemnego w nas nie wywołuje, możemy naraz, w każdej chwili uciec, nie tyle tylko uciec, co uciec do czegoś lepszego. A więc kluczem jest zapanowanie nad przyszłością. W jaki sposób, o tym dalej.
Oczywiście pozornie nie zawsze możemy to zrobić, choćby przez warunki życiowe, z których nieczęsto dane nam będzie się wypętać. A pozornie, bo wystarczy zauważyć, że wszelkie, co złe, ale i co dobre, łączy się z naszym życiem. Otóż najpierw musimy żyć, by przyjemności, ale też i stresu, presji, smutku, od których chcemy uciec, w ogóle doświadczyć. Są to stany wobec życia wtórne, z życia dopiero wyrastające.
A zatem jeśli przyjmiemy dla własnego użytku, że w każdej chwili możemy się swego, nie tyle nawet sytuacji, co samego życia pozbyć, powinniśmy wówczas dopiero żyć chwilą, a zważać jedynie na to, na co chcemy, bo prawdopodobieństwo przyszłości, tego mianowicie, czy się ona w ogóle zadzieje, zależeć będzie jedynie od nas. To dopiero jest teraźniejszość! W każdej chwili, jeśli uznamy, że życie dalsze nie będzie miało sensu, albo że nie czeka nas nic w nim choćby i wystarczająco pięknego, możemy po prostu wyskoczyć z balkonu, uciekając od nieprzyjemności.
Problem w tym oczywiście, że nie sposób do życia powrócić, więc i nie sposób się rozmyślić. Zresztą boimy się śmierci, sama myśl, że po niej nic nie ma, jest z gruntu nieprzyjemna dla istot, które są i traktują to istnienie jako cenny skarb. Zatem w takim rozumieniu przyszłość, która nas spotka, będzie niezbyt piękna, bo nie będzie jej wcale, co niszczy cały sens powyższych przedsięwzięć.
My szukamy przecież doczesnego szczęścia w nieszczęśliwym życiu, a wizja złej przyszłości powodować będzie dalej w nas strach o nią i problem, co mamy począć, w konsekwencji presję i stres. Nie posunęliśmy się zatem ani o krok naprzód.
A więc, by powyższemu zaradzić, najlepiej mogliby mieć ludzie odpowiednio religijni, którzy nie dość, że będą mieć wybór kiedy odejść z tego świata, to i jeszcze w dodatku wizję przyszłości, z tym, że już niedoczesnej, przyszłości w dodatku pięknej, przyszłości wynikającej z wiary. Wyobraźmy sobie, że powstaje religia, która postuluje takie oto właśnie postulaty, że po śmierci nawet niech będzie prawda katolicka ze swoim piekłem i rajem, z tą jednak różnicą, że pozwalałaby się zabić, kiedy uznamy, że warto już uciec od być może nieprzychylnej nam doczesności. I jeszcze nadal trafić dzięki temu, albo inaczej, pomimo tego do nieba. Tu już kreujemy sobie przyszłość wiarą.
Tacy ludzie byliby naprawdę szczęśliwi i wcale, sądzę, nie byłoby masowych samobójstw, jak ktoś mógłby stwierdzić. Szczęście dawałaby wiara w to, że w każdej chwili mogę z sobą skończyć, uciekając od być może niezbyt obiecującej, a prawdopodobnej przyszłości, którą zresztą nie tak zawsze można zmienić, wprost do anielskich uciech. Już sama świadomość, że w każdej chwili mogę ot tak wyjść i jeszcze nie będzie czekać mnie pustka, a piękno i trąba anielska... To uspokaja w najgorszych trudach, sprawiając, że przemierzać się będzie życie ze spokojem, ciekawością, bezstresowo, nie bacząc na jutro, nie bojąc się tego, co będzie, co przyniesienie nieraz nieskory do słuchania nas los, nie niszcząc się przez ogrom niepowodzeń, nie bojąc się zależnej w czasie od nas doczesnej przyszłości, a równocześnie nadal bojąc się wizji piekła za wszelkiej maści nasze nieprawości, z której wyłączona zostaje przecież, co ważne, jedynie sama możliwość ucieczki z tego świata na życzenie bez piekielnej konsekwencji tego czynu.
Będzie to sen, który możemy zwiedzać i w każdej chwili, jakoby na życzenie, się zeń obudzić.
W zmianie tego jednego elementu chodzi nie o propagowanie samobójstw, a o samą możliwość i wiarę w, zamiast niesłużące nikomu potępienie, to w jej pozytywne konsekwencje, które nie negują, jak zresztą wyżej, piekła za jakiekolwiek, można powiedzieć, że inne, nieprawe postępowanie.
Oczywiście pal licho, czy byłaby to prawda. Nie o prawdę w wierze chodzi. Jeśli by taka nie była, a po śmierci byłoby jedno nic, to nawet miejsca by nie było, byśmy pożałowali swojej decyzji, tak samo, jak miejsca by nie było i teraz na pożałowanie decyzji wiary w religię, która na równi okazała się być ułudą.
Jeśli coś by jednak było, tylko inne, przecież i tak religie opierają się na subiektywnych, pocieszających śmiertelników muszących poradzić sobie ze swą śmiertelnością założeniach, więc nie można stwierdzić, co bardziej jest prawdopodobne, co mniej. Skoro zaś nie można, to warto wybrać takie dogmaty, które nas, albo pozostałych szczerze w nie wierzących, pocieszą najlepiej.
Taka zmiana jednego elementu, uważam, że, jak wcześniej, jedynie szczerze wierzących oczywiście, pocieszyłaby bardzo skutecznie.
Poczucie, że, co wokół, to sen, z którego zawsze możemy obudzić się w lepszym świecie, dla wielu będzie zbawiennym o wiele bardziej, niż taka sama wartość wiary mówiącej, że jest to co prawda w pewnym sensie sen, ale który śnić trzeba, pod groźbą wrzącej smoły, do końca.
I to, i to jest wiarą, i to, i to może być więc ułudą. Ale jeśli już mamy w coś jedynie wierzyć, to niech to chociaż nam jedynie dobrze służy.
A przemyślenie to wzięło się z wczorajszego dnia, kiedy oglądałem pewien popularny kanał katolicki i zobaczyłem pod nim komentarze, gdzie ludzie na wyrywki prześcigali się, jak złe mają życie, jak bardzo nie mogą z nim nic zrobić, co nieraz faktycznie, podług mnie, nie odbiegało i nazbyt od prawdy, ale muszą go ku swej udręce dożyć, by wieść radosne życie z Jezusem, po wsze już czasy. Gdyby przemianować ich wiarę jedynie w tym aspekcie, że w każdej chwili mogą odejść bez piekielnych konsekwencji..., myślę, że, nie traktując życia i idącej za nim doczesnej przyszłości wówczas nazbyt poważnie, ale i realnie, daliby mu i sobie w nim kolejną jeszcze szansę, żyjąc dopiero tak postulowaną wszem i wobec teraźniejszością, teraźniejszością wyzbytą ze strachu o kolejne doczesne jutro.
I wcześniej, i teraz byłaby to równie subiektywna, równej też wartości wiara.
Stąd zaś ten artykuł.