Translate

środa, 28 kwietnia 2021

77.

Rzecz Państwu dzisiaj powiem o tym, co zauważyłem w moich snach, przyglądając się im z dala, po wybudzeniu, jako że w żadnym całkiem nie dane mi było odzyskać świadomości z jawy. 

Tak oto, gdy śnią mi się znaczące przeciwności losu, dość ciekawe zwykle, pełne przygód co prawda, lecz jednak wciąż mi przeciwne, naraz znikąd w tymże śnie zdaję sobie sprawę, że jest to sen w istocie i jedną myślą wówczas zmieniam jego tory, a tak, że beznadziejna sytuacja bez wyjścia naraz staje się całkiem mi milszą, choćby nic, co pewne i logiczne, na to pierw nie dawało nadziei.

A piszę to, bo, co i równie ciekawym, tuż po przebudzeniu, analizując mój stan sennego ducha, odkryłem, że, będąc tam, jak pisałem, bez świadomości, w ciężkich przypadkach orientuję się naraz, że to sen, pomagając sobie choćby jedną, zmieniającą świat myślą, by po chwili znowu zapomnieć tę prawdę, a po to wszystko, by przeżyć jakieś ciekawe we śnie tym jeszcze przygody.

Wytłumaczenie dość znaczące, pisząc je, widzę to już, jak za mgłą, lecz patrząc nań po powrocie do tego świata, widziałem chęć przeżywania przygód, jakbym z jakiejś jeszcze innej przestrzeni ten sen organizował ku lepszym doświadczeniom, i pomagania sobie w skrajnych sytuacjach, bez przypominania sobie tym samym o tymże życiu z jawy, a po to, by nie psuć realnych doznań, prawdziwego strachu, prawdziwego szczęścia, prawdziwości w końcu tamtejszej chwili.

Jest to moje spostrzeżenie. Warto takie robić, do czego zachęcam, a świadczą one, być może, o nudzie zwykłego świata, ale, z drugiej strony, też i o dalszym rozbudowaniu, monumentalności naszego jestestwa, które próżno ogarnąć wzrokiem, stąd choćby te przemyślenia.

I warto też przyglądać się snom, uczyć się od nich, obserwować, jak też się w nich czujemy, o czym myślimy, bo zwykle jest to nasz całkiem inny świat (a kto wie, czy nasz?), całkiem inny duch może, a w zasadzie, jak dobrze się przypatrzeć, całkiem inny, lecz prawdziwy człowiek, w, z pozoru, fikcyjnym, spreparowanym świecie, w którym i przechodnie na ulicy, wytwór bezmyślnego umysłu, dzielą się marzeniami, a nieraz i historią, w ułudę której wierzymy dopiero po wybudzeniu już, za słonecznego dnia.

niedziela, 18 kwietnia 2021

76.

Jak Państwo widzą medytację? A w końcu też, czym ta jest dla Państwa... Może drogą do nienazwanych krain, bo i z takimi koncepcjami się spotkałem, albo też całkiem przeciwnie, nie drogą, a ciszą może, ciemnością, w której nic już, prócz niej, nie czeka. Może czymś całkiem zgoła innym?

Tu również i inna rzecz, jak Państwo, o ile w ogóle, medytują i czy czegoś dzięki tej praktyce doświadczyli, coś uzyskali, a może odkryli coś wyjątkowego?

Jeśli idzie o moje doświadczenia co do niej, nie mam najlepszych, a wręcz chaotyczne, jakby diabelskie nawet. Pisząc, co czułem, za małego próbowałem medytować, pamiętam, naraz rozszerzyła mi się świadomość, a ja czułem, jakbym rozciągał się i ponad ciało, ponad ściany nawet, a być może w ogóle nie miałem żadnych granic. Koncepcja rozszerzonej świadomości zapewne brzmi słodko, niemniej nic w praktyce w niej ze słodyczy nie było. Czułem wówczas przeszywające zimno w głowie, całkowitą dezorientację, nie mogłem spać, jako że nie czułem swych przestrzennych granic, a co najgorsze, nie wiedziałem, gdzie mam się z tym udać, szukając pomocy. Nawet psychiatra wydawał się nietrafionym pomysłem.

Bałem się, że do końca zlecę w obłędzie w jakieś nieodwracalne szaleństwo. Szczęście, po tygodniu wszystko wróciło do normy, można rzec z tamtej perspektywy, moja świadomość na powrót się, że tak powiem, ścieśniła jedynie do obszaru czaszki, a czuć było to namacalnie, jakby wróciła do swej matrycy, może pierwowzoru, jakkolwiek to nazwać. Zniknęło uczucie zimna.

Takie mam z nią wspomnienia.

Jakie zaś są Państwa?

wtorek, 13 kwietnia 2021

75.

Pytanie z niejednym założeniem, może nawet do odpowiedzenia na te sobie jedynie po cichu. A zatem, przyjmując popularną wersję sensu życiowych zdarzeń, taką mianowicie, że sami sobie całą doczesną egzystencję zaplanowaliśmy tuż jeszcze przed jej rozpoczęciem, pytanie, czy z poziomu obecnego dnia, obecnej stopy, w końcu z poziomu obecnej wiedzy, wybraliby Państwo ponownie swoje życie, a zatem i wszystko to samo, na powrót, co do joty, co w życiu Was spotkało, jak i wszystkie tych zdarzeń konsekwencje?

Poniekąd kryje się w tym i druga zagwozdka, więc taka, czy, wybierając to samo znów życie, ponownie wybralibyśmy siebie... Toż kształtuje nas ono każdego dnia, formuje, w końcu utwardza w taką, nie inną, zawsze niepowtarzalną jakoby rzeźbę ze swą historią, imieniem.

Tu również problem, na co nam wybierać znów to samo, popadając w jednostajność... Przyjmijmy więc na tę chwilę, że wybieramy nasz żywot pierwszy raz, z tym, że taki sam, jak ten, co Państwo przeżyli, mało, mając wiedzę dokładną, jak się ten potoczy, zgadzając się również na utratę przy narodzinach pamięci, bo i to zakłada ta koncepcja.

...

Co do jej samej, uważam ją za mało prawdopodobną. Uważam tak, nie patrząc na ludzi, których rozpieszcza życie, lecz na zdarzenia tak podłe, tak niesprawiedliwe, tak dalece bolesne i brutalne, że twierdząc, iż dana osoba umyślnie je wybrała... Sądzę, że nie ma większej obelgi, niż twierdzić komuś w twarz, że ten wybrał sobie gwałt w lesie. Nikt również, choćby z groszem empatii, tak pewno nie mówi, toteż tym samym twierdzenia te, niepraktyczne, nie wyjdą nigdy w świat, z ram Facebooka, poza grona ludzi spragnionych najsłodszej nadziei. Kłóci się ten pomysł też z tym, co mało którym przychodzi odwaga tykać, tak więc z pomysłem wolnej woli, w końcu, można na zakończenie stwierdzić, że pomysł ten nie promuje nawet wspomnianej wyżej idei, w której to my, planując, sami dla siebie jesteśmy katem, a zgoła dla kogoś innego. Bo i, schodząc tu, tracić mamy pamięć. Co zaś stanowi o naszej jednostkowości? Myślę, że ona właśnie. Tracąc ją więc i kształtując od początku, stajemy się jakoby innymi istotami, stajemy nagle jakby we śnie, o którym swego czasu niejedno, swoją drogą, teoretyzowałem, mającymi ten świat za jedyny słuszny, pojęcia nie mając o czymkolwiek, co mamy robić, o naddanym sensie swego cierpienia, piszemy od pierwszej strony swoją pierwszą, a jedyną przecież w swej pamięci, autobiografię...

W takich słowach, co widać, cała ta świetna koncepcja traci już swój urok i to o niej sądzę.

Tu również i ostatnie pytanie, co Państwo o tej wariacji też myślą?

piątek, 9 kwietnia 2021

74.

Jak Państwo sądzą, czy Hitler powinien być w piekle? Pytanie, myślę, zaczepne, ale jak dobudować do niego jakąś teorię, naraz, wydaje mi się, staje się ono nie do końca oczywiste, bo przecież na samym początku aż ciśnie się na usta odpowiedź, że, w istocie, w piekle być ten powinien.

Ale jednak, zakładając na wstępie, że z jednej strony pośmiertnie jawić się będzie piekło, miejsce bólu, miejsce grzesznych ludzi, z drugiej raj, czyli miód i tanie mieszkania, jak powinna wyglądać selekcja, a w dodatku nawet, czy, według Państwa, w ogóle powinna jakakolwiek być?

Czy nasze uczynki doczesne powinny być oceniane pośmiertnie? Wydaje mi się, jakąkolwiek ta ocena by nie była, stanowić będzie nie więcej, niż wynik maturalny, często i grama niewspólny z naszą rzeczywistą wiedzą, potencjałem, w końcu z umiejętnościami.

Spojrzeć wystarczy, że za każdym naszym czynem, bohaterskim, czy diabelskim iście, stoi cała historia, często niezależna od nas, od której to często, a nie bezpośrednio od nas, zależy, czy taki, nie inny czyn, popełnimy. Patrząc na prostym przykładzie, nietrudno wywnioskować, że jednostka wychowywana w toksycznym, brutalnym środowisku, zmuszana do walki o byt, nie będzie najpewniej w przyszłości oazą spokoju i buddyjskim mnichem, choćby przez przyjęte za młodu nawyki, które umożliwiły jej to, co na końcu, po wszystkich świętych frazesach, najważniejsze, tak więc przeżycie. Zatem, czy powinna ona odpowiadać przed jakimś świętym sądem za czyny, do których, jakże często, zmusiło ją życie, a przed nim łut szczęścia?

Rodząc się, nie mamy pojęcia całkiem o niczym, jesteśmy jak pierwsi ludzie w biblijnym raju. Ot tak, naraz wepchnięci zostajemy do danej społeczności z danymi zasadami, wzorcami moralnymi, które od najmłodszych lat wytyczać będą nasze postępowanie. Trudno zatem wymagać, że naraz przeciwstawimy się wszystkiemu, co, prawdę mówiąc, nas stworzyło, uformowało, nadało imię, kierując się na jakąś zobiektywizowaną, świętą ścieżkę dobra, tym bardziej, że ścieżki takiej nie ma, albo inaczej, jest tych samozwańczych tak wiele, że nie idzie się połapać, która jest prawdziwa. Toż nawet niekiedy zabójstwo w imię wyższych idei bywało uświęcane.

A piszę to po to, by zwrócić uwagę, jak dalece utarta koncepcja sądu ostatecznego, piekła i antagonistycznego raju jest, sądzę, prymitywna, a od której, w naszych marzeniach, spodziewamy się permanentnej wręcz sprawiedliwości. Nie mogę sobie wyobrazić, jak dalece niesprawiedliwe właśnie musiałoby być ocenianie człowieka po samych jego czynach, nie zważając całkiem na historię, realia, psychikę często, w których te mogły się zagnieździć, a następnie wyrosnąć, ujrzeć w końcu światło.

Jeśli zaś, przeciwnie, by wziąć to wszystko pod uwagę, to nagle, zdaje się, nie sposób ocenić jednego czynu, bo za nim trzeba byłoby i ocenić człowieka, potem i rodzinę, dalej kulturę, w której się wychował, jeszcze dalej jego psychikę, chemiczne perturbacje w mózgu, na które właściciel nie miał wpływu, a które z kolei nadawały mu taki, nie inny, charakter. I wszystko to należałoby wtrącić tu, albo tu, do nieba, do piekła, na końcu zastanawiając się, ile w tym wszystkim było woli samej jednostki. A to dopiero jeden z miliarda kolejnych uczynków.

Nie sądzę, rzecz jasna, zgodnie z pierwszym zdaniem, że Hitler miałby znaleźć się, oczywiście, w raju. Sam nie mam pojęcia gdzie. Jako człowiek, należy powiedzieć, że, owszem, powinien trafić do piekła, jednak w jaki sposób należy go sądzić...

Z sądzeniem jest problem, więc zostawiam pytanie, gdyby istniał podział po śmierci wspomniany wyżej, jak Państwo chcieliby osądzać dusze i czy rzeczywiście jedynie po ich uczynkach? Jak też Państwo chcieliby być osądzeni? Czy, o ile co jest po drugiej stronie, powinniśmy odpowiadać tam za nasze ziemskie życie?

Na końcu dodam to tylko, stwierdzenie, że człowiek na końcu zawsze ma wolną wolę, jest, sądzę, myślą dalece niepraktyczną. Cóż z naszej wolnej woli, skoro świata nie widzimy przez pryzmat jakiejś niezależnej prawdy, a widzimy go tyle, co ujrzeć dane nam będzie przez szkiełka naszej wiary, nadziei, niekiedy szalonych idei, w większości więc przez świat, zapewne, kłamstwa, świat często wpojony, postawiony przed oczyma jako jedyny możliwy, jedyny prawdziwy, za który, jeśli sami nie damy się posiekać, to, patrząc na karty dziejów ludzi, damy posiekać innych, zwykle w szczytnych, najczęściej za szczytne wpojonych, intencjach.

środa, 7 kwietnia 2021

Strony powiązane

https://m.facebook.com/Sceptyk-na-drzewie-106323300822485/






73.

ABORCJA

Powyższy, przyciągający oczy tytuł, dość dobrze określa sprawę, którą poniżej poruszymy, a od której nijak nie powinniśmy uciekać ani w stronę przemilczenia, ani też w stronę boju, opierając się na jedynym, co może przynieść długotrwałe owoce, tak więc na dyskusji, od której jest przede wszystkim to miejsce. Przyjęło się sądzić, że trudne pytania są dla mądrych ludzi, a jako że w głowie nie postała mi ani razu opinia, że inni się na tej grupie znajdują, tak też sądzę, że każdy w tej kwestii będzie mógł wypowiedzieć swoje zdanie i, jeśli zostanie spuentowany, to tylko logiką i rzeczowymi argumentami.

A zatem, nie przeciągając i owijając w bawełnę, kiedy zaczyna się człowiek? Czy aborcja jest morderstwem? Czy powinna być ona na życzenie? Czy powinno być to niezbywalne prawo? Kto powinien mieć na tę kwestię wpływ i w jakim zakresie?

Jeśli chodzi o mnie, uważam, że, jako ludzkość, nie powinniśmy ani teraz, ani nieprędko, o i ile kiedykolwiek, sądzę, dawać sobie prawa do decydowania, kto ma być człowiekiem, kto nie i kiedy się ten zaczyna. A to, bo jeszcze dojdziemy wniosku, że człowiek zaczyna się po czterdziestce, albo lepiej nawet, niech człowiekiem będą tylko blondyni, a w dodatku nie wszyscy, a ci o niebieskich, najlepiej błękitnych oczach i dobrze zbudowani. Albo jeszcze tak, po czasie możemy przyjąć, że człowiek ma przypominać człowieka, jego określony wzorzec fizyczny, co sprawia, że niektóre niepełnosprawne osoby, nieraz z trudem człowieka przypominające, niestety, będą musiały obejść się smakiem człowieczeństwa, tego przyjętego przez większość. Chyba, że ustalimy po czasie, iż niepełnosprawni pozostaną ludźmi od jakiegoś wieku, albo od danej niesprawności...

Tak zatem myślę, skoro nie możemy decydować, kto jest człowiekiem, a kto nie, nie pozostając moralnymi, co powyżej, dewiantami, siłą rzeczy i logiki, nie powinniśmy dawać sobie prawa do decydowania i o tym, kiedy się on też zaczyna, bo tak, jak nie wiemy rzeczy równie ulotnych, nieokreślonych, jak to, czym jest do końca dobro, czy jest życie po śmierci, czym świadomość jest nawet, jak możemy powiedzieć, od jakiego dnia charakteryzujemy się człowieczeństwem? Cokolwiek byśmy nie powiedzieli, może być to opinia równie subiektywna, jak upieranie się, że tylko jedna religia jest tą jedyną prawdą. I tyleż samo może być w tej opinii słuszności.

Tak więc jestem przeciw aborcji w większości przypadków właśnie z tej przyczyny, jako że nie wiem, a w zasadzie daję sobie prawo do niewiedzy i zabieram tym samym do szafowania swoimi przypuszczeniami, zakładając również, że, skoro nie wiem, nie potrafię tego ustalić, bezpieczniej jest jednak przyjąć, że człowiek zaczyna się od razu, niż po wymyślonym przeze mnie okresie, choćby i po temu, że, jeśli nawet i nie jest tak, nie byłaby to prawda, to raz, że nie sposób tego stwierdzić, a dwa, to nie można zaprzeczyć, że ma on, czy "to" wówczas w zasadzie, potencjał, by się człowiekiem stać raptem po kilku tylko miesiącach, jakby to one jedynie stanowić miały decydującą barierę, przez którą każdy z nas musi przejść, i nie można, myślę, mu, "temu" tej możliwości zabierać naszą teorią, udawaną boskością i zwykłym pragnieniem, gdyż jest to, sądzę, zabawa życiem, jak i człowiekiem, albo chociaż "tym", co człowiekiem być może, zabawa w Boga, która w naszym, ludzkim wykonaniu, zwykle kończy się tragicznie.

Z drugiej jednak strony, zauważam, że zgodnie z tak podjętą kwestią, odbierana jest kobiecie możliwość pewnego ingerowania w jej ciało, co również wydaje się być absurdalne i złe, mimo to, sądzę, posiadając ciało, nie posiada się tym samym będącego w nim odrębnego życia, które w przyszłości, po raz kolejny - w niedługim czasie, stać się może całkowicie autonomiczną jednostką, a na którego taki a nie inny rozwój, zachodząc w ciążę, trzeba się, siłą rzeczy, godzić. Jednak też powiedziałem, że jestem przeciwnikiem w większości przypadków, nie we wszystkich jednak, a tymi są choćby zagrożenie życia matki, jak i gwałt. Pierwsze z kwestii zwykłego pierwszeństwa życia, drugie z kolei z pierwszeństwa wolnej woli tej osoby, która w ogóle nie miała możliwości wyboru co do samego zajścia w ciążę.

Taka jest moja opinia na ten dzień.

I tak, proszę zauważyć, że nie patrzę z punktu widzenia kobiety, toteż moja opinia jest choćby przez to ograniczona, a i pewnie jednostronna. Zapewne pominąłem wiele aspektów sprawy, również to wiem. Liczę na to, że i Państwo dojrzale przedstawią najróżniejsze opinie, może właśnie bardziej rozbudowane, w tej kwestii, podobne i całkiem przeciwne, jako że problem ten został, niestety, upolityczniony i dziś bardziej kojarzy się albo z jednej strony z demonstracjami, albo z drugiej, z na siłę podjudzaniem opinii publicznej, bez możliwości wystawienia naprzeciw mającego wpływ realnego głosu. Widać to i po tym, że, w zależności od opinii, raz przypisanym jest się po jej wygłoszeniu do jednej partii, raz do przeciwnej, choćby i grama w tym prawdy nie było.

Tak więc tym samym liczę na kulturalną, bez politycznych naleciałości, dyskusję w tej, jakby nie patrzeć, jednej z bardziej kluczowych dla niejednej jednostki kwestii. Warto więc o niej rozmawiać.

72.

"Poznawczy wysiłek człowieka to ciąg z granicą w nieskończoności, a filozofia to próba osiągnięcia tej granicy za jednym zamachem, w krótkim spięciu, dającym pewność wiedzy doskonałej i niewzruszonej. Nauka posuwa się tymczasem swoim drobnym krokiem, podobnym niekiedy do pełzania, a nawet okresami do dreptania w miejscu, lecz dociera w końcu do rozmaitych szańców ostatecznych, wyrytych przez myśl filozoficzną, i nie bacząc wcale na to, że tam właśnie miała przebiegać ultymatywna granica rozumu, idzie dalej. Jakże nie miało to wprawiać filozofów w rozpacz?"

Takie zdanie o filozofii Lem zawarł w "Głosie Pana". Ja z kolei tę bym określił jako mniemanie o prawdopodobieństwach. Czym jednak filozofia jest dla Państwa i czy, jakaś być może przyjęta, miała okazję posłużyć w praktyce?

71.

Ostatnimi czasy myśl mnie taka naszła, jak dalece mało było mnie w życiu. Może nie w życiu całkiem, co w rzeczywistości. Myślę, że może być to kwestia tycząca się większości z nas, zwykłych, idących ulicą ludzi, tak więc ją opiszę.

Odniosłem wrażenie, że krótko żyjemy, jesteśmy obecni w tym ciele, w tej rzeczywistości, w tym wszystkim, co widzimy przed oczyma. Ten świat jest jakby skrojony jedynie dla naszego ciała, które już machinalnie nauczyło się nas wyprowadzać "do" i "z" pracy. Nauczyło się nas karmić i w ogóle nas pielęgnować. Jest to świat naszych pustych w środku, snujących się ulicami ciał.

My zaś w tym czasie jesteśmy wszędzie indziej, a przeważnie w świecie piękniejszym, lepszym, bardziej słonecznym, gdzie mieszkania są tanie, albo mało nawet, nic całkiem nie kosztują. Uciekamy w świat marzeń, naszych snów, pragnień i wiary. I podczas gdy tutaj, na tym łez padole jesteśmy obecni tylko ciałem, duchem naszym, postrzeganiem i wszystkim innym oddajemy się uciechom w tych lepszych krainach utkanych z myśli, w końcu budząc się, by stanąć na czerwonym świetle, by zaraz ponownie uciec w kraj piękniejszych nas.

Tak dalekie, sądzę, to jest, że gdy nas o coś naraz zapytać, zatrzymać, chwili potrzebujemy, by do ciała powrócić ze świata, w którym wszystko się nam udało, zorientować się, gdzie doszliśmy, gdzie ciało doszło w zasadzie, bo te, będąc samowystarczalną, lecz tylko machiną, nie zastąpi nas w tak dalece skomplikowanej sytuacji, jak kontakt z drugim człowiekiem.

I jest to z jednej strony piękne, z innej przerażające, zastanawiające również, jak dalece nasz świat jest już od dawna wymarły, pusty, jak bardzo nikogo w nim nie ma. Kiedy idziemy do pracy, gdziekolwiek, mijamy, tak myślę, martwe powłoki, zaprogramowane, by iść w dane miejsce, jak każdego dnia, a potem wrócić z niego, omijając przy okazji rozpędzone auta. To, co żywe i komunikatywne, jest wówczas w swojej wymyślonej krainie, marzeniach, całkiem gdzie indziej.

Na końcu zbudzimy się z myślą, że w myślach swoich żyliśmy, a tutaj, do, nazwijmy, rzeczywistości, wracaliśmy tylko po to, by omijać co większe przeszkody i zepsute skrzyżowania bez sygnalizacji.

Nie, by było to, myślę, złe, jednak... już dawno opuściliśmy swe ciała.

70.

Pytanie, sądzę, sięgające duszy, a mianowicie, w jakim krajobrazie chcieliby Państwo, gdyby wybór był możliwy, egzystować? Czy byłyby to miejsca raczej tłoczne, ciemne, neonowe może, czy inaczej, więc jasne, szumiące, gdzie brak jest stopy człowieka? Kombinacji jest niezliczona ilość, wyżej przedstawiłem najprostsze, a im ubrać te w więcej szczegółów, też myślę, więcej o nas powiedzą i lepiej opiszą, wytyczą drogę nawet, by przy końcu wytłumaczyć przeszłość i to też, cośmy w niej, idąc, robili.

Jeśli chodzi o mnie, ja swój krajobraz zachowam dla siebie i radzę podobnie Państwu to, by kiedyś samemu go sobie na ucho uczciwie przedstawić

68.

Są dwie możliwości, gdzie w jednej żyjesz w marzeniach, a w drugiej siebie w nich wyobrażasz.

To sądzę, a jak jest u Państwa? Szczególnie ciekaw jestem tych osób, co przeżyły niejedno, bo i to myślę, że każdy gdzieś najpierw, na początku drogi, miał swoje marzenia. A z czasem, albo się mu udało, albo nie. A jeśli, w istocie, nie, to te przecież nie mogą, ot tak, zniknąć po prostu. Nie wiem, choć tak sądzę, że pewnie będą one dalej, kusząc, by każdą wolną chwilę wykorzystać choćby na wyobrażaniu sobie gdzieś po cichu, osobiście i tylko dla siebie, że jednak się udało.

A pewien jestem, że każdego dnia, prócz ludzi, ginie jeszcze tysiące ludzkich marzeń, a to z różnych powodów, tak, jak wiele jest chorób, na które można umrzeć. Ciekawym tego, bo może też kiedyś także mnie to spotka, jak ludzie raz tłumaczą sobie tę śmierć "zwykłą", ciała, a raz tę, co zawsze jest wcześniej, na którą umierać można bardzo wiele razy.

69.

To ciekawe, kiedy śnię, i gdy widzę w tym śnie te rozmaite dziwactwa, to choćby latały w nich smoki, przez myśl mi, śniąc, nie przejdzie, że świat ten wokół jest chwilowym kłamstwem, dekoracją, a naprawdę to wcale go nie ma.

Na odwrót całkiem, cokolwiek w nim zobaczę i jak teraz, gdy to piszę, niemożliwym by się to zdawało, tam będąc, przyjmuję jako coś, co pewne, normalne, co zwykłe jest nawet, co jest częścią tamtejszego świata, który, wtedy mi się zdaje, jest jedynym możliwym, a przynajmniej jedynym, który w ogóle przyszło mi znać.

I choćbym tutaj, na jawie, cieszył się prawdziwą miłością, w nocy, jeśli tylko mi się ta nie wyśni, nic z niej nie zostanie. Choćby na te kilka godzin. Choćbyśmy przeżyli razem mnóstwo lat, choćby całe życie, we śnie będąc, życiem mym jedynym będzie to, co tam ujrzę, więc może całkiem inna miłość, a może jej wcale nie będzie. Może będzie ich wiele, a może żadna nie będzie prawdziwa, lecz, cokolwiek nie ujrzę, cokolwiek dane mi będzie poczuć, na te kilka godzin snu- to właśnie będzie mym życiem, jedynym, w którym boję się śmierci.

W którym mogę być bogaty, choć wcześniej nie byłem lub stać się biedakiem, nie wiedząc, że zaraz wszystko się skończy, bo sen może trwać tylko jedną, krótką noc, po której zastanę znów nowe życie, by znów na powrót zasnąć, ciesząc się lub smucąc kolejnym już, jedynym możliwym światem, prawdziwym, przynajmniej na tę jedną noc, cokolwiek bym w nim nie spotkał.

Nie wiem, czy to pocieszające. Jesteśmy, jakby liść na wietrze, co sądzi, że jest stałym, pewnym drzewem. Jedna noc wystarczy, jeden sen, by i najokazalszy profesor naraz zaczął uganiać się za łbem smoka dla księżniczki, nie myśląc, nie wiedząc nawet, jak głupio teraz wygląda.

67.

Co jest w piekle? Wierzą Państwo w takie miejsce, przeciwwagę raju, miejsce gorszych ludzi? 

A jeśli tak, jak takie mogłoby wyglądać, dla kogo konkretniej by było, czy byłoby też wyrokiem po wsze już czasy?

Jak ustrzec moglibyśmy się od niego?

Ja nie mam w tej kwestii zdania, nie mam go zresztą nawet co do życia po wieki, a utartą już koncepcję piekielnych kręgów widzę raczej jako pewien bat na ludzi, którzy raz wodzeni za nos rajem ze złotą trąbą, raz straszeni czeluścią, nie popadną w rozbiegany, jakby robaczy chaos, nie pogubią się, a wiedzieć już będą, jak żyć, w co wierzyć i kogo w końcu posłuchać, by w nieokreślonym "kiedyś" móc cieszyć się nieskończonym pięknem, albo chociaż mieć na to piękno, ujmującą strach przed końcem, nadzieję.

Piekło, prócz tego, kojarzy mi się nie z miejscem nawet, a z niesprawiedliwością. Taką pierwotną, pierwszą, niezależną od ludzi i być może i nie od ślepego trafu.

65.

Jaki może być fenomen duchowości? Duchowości, ale takiej współczesnej. Bo i masy całe są grup o obudzeniu, oświeceniu, duszy, nadduszy i piątym wymiarze. A skoro zewsząd to jest i patrzy, to i musi mieć też niemałą całkiem widownię.

I jaka, według Państwa, może być tego przyczyna?

Ja, klasycznie i bez niezwykłości, stawiałbym na potrzebę swoistego wyrwania od nudy świata. Bo świat jest nudny, nudny, do bólu nudny dla mas, a także na wskroś niesprawiedliwy. Nic dziwnego zatem, że po etacie w pracy i wizji kolejnego podobnego miesiąca, należy gdzieś po cichu uciec w nadzieję, więc wizje i wiarę, że choć, prawda, tu musimy chodzić w zepsutych butach, posilani najniższą krajową, to gdzieś tam, tam na setkach proroczych grup na FB, jesteśmy wielkimi duszami, boskimi, oświeconymi istotami, niechby i Bogami nawet, którzy, fakt, tu muszą harować, tu muszą cierpieć, w końcu umrzeć, nie kosztując często życia, a co zatem, tu również muszą sobie to wytłumaczyć, by podeprzeć swoją wizję boskości i niezwykłości, choćby nic, prócz ich snów, o tym nie wspominało.

A zatem - fakt, tu jest źle, nudno i niesprawiedliwie, lecz przecież to wszystko, co wokół, jest chwilowe, a my obudzeni, wybrani, oświeceni, świetliści, żyjący w jedynej prawdzie, zdążający do rajskich niebiesi.

Co ciekawe, niemal wszystkie osoby z takich grup, jak tylko je o to spytać, od razu palną dumnie, że oto są doświadczonymi, starymi duszami z ostatnią, obecną inkarnacją na karku, po której to anioł zatrąbi w trąbę i nastanie światło. Nie zdarzyło mi się uświadczyć, by jakaś osoba z tychże środowisk choćby i pozwoliła sobie na iskrę niepewności, że może jednak tak starą, oświeconą duszą mimo wszystko, choćby tak do końca nie jest.

Dzisiejsza facebookowa duchowość zatem, tak myślę przynajmniej, to to samo, co i zawsze, więc ucieczka w marzenia. To nadzieja i wiara w to, co niedane nam jest od świata. To zwykła religia, potrzeba przytulenia, pocieszenia i słów, że jesteśmy w prawdzie, w świetle, że jesteśmy wybrani, niezwykli, oświeceni, dzięki czemu, choć tu jest, jak jest, więc przeważnie słabo, biednie, śmiertelnie, a mieszkania drogie, to gdzieś tam, w nienazwanej dali, będziemy wielkimi duszami, będziemy w lepszych, większych, nawet i w grubszych wymiarach, będziemy mieli, mamy w zasadzie wyższy, choćby i wymyślony cel, podczas gdy pozostali, spoza naszych grup, wspólnoty, spoza naszego oświecenia i w końcu spoza naszej wiary w równie naszą boskość, będą musieli schodzić i schodzić na ten padół, a my... my to już w ogóle będziemy Bogami, gwiazdami w raju.

Przynajmniej w naszych marzeniach, w głowach naszych jesteśmy od nich, od tamtych lepsi, aspirujący do wyższych, większych, świętych, wybranych..., a w końcu do jedynej prawdziwej drogi, nieważne, jakby wyglądało w istocie nasze realne, niewirtualne życie, od którego, gdyby nas odciąć, mało by co z naszej wizji skrzydeł, aureoli i światła zwykle pozostało.

I koniec. To w zasadzie kontynuacja, bo podobnie to widzę w aglomeracji indygo dzieci, o których pisałem, podobnie też w religii. I to oczywiście skrótowa moja jedynie opinia, lecz, gdyby ją rozszerzyć, i tak by to, co wyżej, podparła. Potrzebujemy jakiejś odskoczni i równie jakiejś nadziei, i wiary, że wszystko, całkiem wszystko nie jest ostatecznie takie, na jakie wygląda.

Jakie są Państwa przemyślenia w tej kwestii i w kwestii tych ton duchowych grup?

66.

Tak było w jednej ze scen "Incepcji", gdzie ludzie wykupić mogli sobie sen, a w nim prowadzić upragnione życie, które tyle tylko różniło się od jawy, że, choć lepsze, miało się świadomość wszechogarniającej zewsząd nas ułudy.

Nie do końca jest to niemożliwe, są przecież gdzieś i u niektórych świadome sny, a gdy i to nie, to są też przecież i książki, filmy, które w ułamku choćby, lecz jednak, przeniosą nas ku ciekawszym miejscom.

Choć mimo to..., gdyby i sny takie można było kupić, to czy chcieliby Państwo móc choćby i na lata całe przenieść się w piękny, wymarzony, skrupulatnie zaprojektowany, jak spod igły, sen, w którym to jedno byśmy wiedzieli, że wszystkie spotkane w nim widoki, osoby i wszelkie też miłości, przygody i słowa, są tylko, choć może nie widać, wykreowaną ułudą, za którą swego czasu zapłaciliśmy i że kiedyś zbudzimy się, bo jak inaczej, w jakiejś ciemnej sali, musząc skonfrontować się ze zwykłym, nieprzychylnym, ale jakże "prawdziwym" światem i resztą życia, która nam w nim pozostała?

Ja bym chyba i tak skorzystał, możliwe, że nie każda prawda jest warta więcej od każdego kłamstwa. Inaczej mówiąc, byłby to frazes. Są kłamstwa długie i są także piękne, bez których to, co zaoferuje nam w zamian za nie prawda, często prawda niezmienna, to grymas i duma tylko, że nie daliśmy się zwieść choćby i najdłuższym, lecz jednak pięknym i lekkim snom.

64.

Ziemia - nasz dom.

To dom tych wszystkich dzieci bogów, którzy swego przeznaczenia wypatrują w nieśmiertelnych rajach i tych, którzy już w nic nie wierzą.

To dom bogatych i biednych, i tych też, co położą się wcześniej spać, żeby zająć się pracą o czwartej nad ranem.

Dom tych, którzy dzisiaj skoczą z okna, którzy się powieszą i tych, których udało się uratować. Tych, co się ożenią, co wyjdą za mąż i tych, którzy zostaną zdradzeni. To dom tych, którzy wyślą laurkę, list do Mikołaja, zapalą znicz na grobie i którym znicze zapalą.

Dom tych, którzy zabiją i tych, co zabili.

To dom miłości, nienawiści, dom wojen i łez, poświęcenia i gwałtów, i cierpień, i wiary. To dom radości, i narodzin, i śmierci, i nadziei, i kogoś, kto się spóźni i tego, kto dotrze na czas, i wszystkiego, co nie zostało wspomniane...

Trudno wyobrazić sobie inny jaki pył, jakby spod szafy, na którym by się tak wiele zmieściło.

63.

Jak powinniśmy, według Państwa, żyć? I jak trwać też, tu, by nie patrzeć na zegarek, wypatrując końca?

Nie mam pojęcia, choć i tak myślę, że nie może być jakiego uniwersalnego modelu egzystencji dla każdego z nas- jako że zmienność, niestałość, ale za tym i co lepsze - złożoność, stanowią nasze jestestwo.

Choć i tak, patrząc w przeszłość, nakreślić można, jak pewne osoby, choćby o danym statusie majątkowym, radzić sobie musiały z tym, w czym przyszło im żyć, albo inaczej też, co im podsunięto, by w pokorze sobie poradziły.

Weźmy takie osoby biedne, a nie dość, że biedne, to i takie w dodatku, które nie mogą z tym nic począć. Dla takich zbawienna będzie religia, nadzieja w idącą za nią obietnicę, jakby skrojoną dla biednych, dla nich właśnie, że gdzieś tam, w dali, ale w dali określonej, w dali pośmiertnej, będzie lepiej. Będzie bogato, syto, z tą różnicą, że na zawsze. 

Jak bardzo to uspokaja, jak uśmierza niewygody i jak wręcz nakłania do pokornego przeżywania niezawinionej doli, do posłuszeństwa, kreśląc odległy złoty miraż, nagrodę, równość i bogactwo, a wszystko to na wieki i wszystko za posłuch.

Religia to pięknie skrojony mechanizm, tak wielki i potężny, że może i nieraz, zdaje się, jak boski, choć, sądzę, nadal na wskroś ludzki. Mechanizm dla wszystkich. Religia, która, bazując na cierpieniu i strachu, trzyma gro z nas w etycznych ryzach, strasząc piekłem. Ale religia, która też pociesza. Pociesza ubogich mlekiem i miodem, a w zasadzie tych obietnicą, religia, która napomina bogatych...

Religia, której wszyscy powinni być posłuszni, jako że ta przejęła, co twierdzi, wiedzę o tym, czego wszyscy się boją - jest to wiedza o śmierci, a wraz z nią też i wiedza o tym, czego każdy pragnie- wieczności.

Nie ma piękniejszej społecznej maszyny od ludzi dla ludzi, niż religia. Maszyny dla wszystkich. Rozdziela każdym zadania, w zamian za obietnice. Religia to władza idealna, której większość posłucha, bo kto nie boi się końca, a choćby i u kresu życia, kto nie wyciągnie ręki chociaż i po obietnicę, byle tylko pocieszyć się czymkolwiek, co głaszcze, mówiąc, że, pod pewnymi warunkami co prawda, znajdziemy tam daleko wieczność..., nie byle jaką, a taką, jaką moglibyśmy tylko sobie wymarzyć.

Religia to polityk, polityk doskonały, to polityk aspirujący do bycia politykiem wszystkich, trzymający w garści to, czego wszyscy pragną - istnienie - a w zasadzie tego obietnicę, jak to polityk, zresztą... I tak na końcu, jak w życiu, garść się otwiera, ale to już nieważne- wierzący polityka wybrali, nie zdradzą, że kłamał, że nic tam nie było, bo, w istocie, umarli, już ich w ogóle nie ma.

Dlatego też tak dalece model religijny jest stały, wręcz nienaruszalny. Potrzebujemy go, a w zasadzie potrzebujemy nadziei, za którą pewno i dać możemy niemało. Inaczej na co byłby nam Bóg, gdybyśmy byli nieśmiertelni, na co Bóg, kiedy bylibyśmy piękni, bogaci, potężni? Umrzeć by musiał, bo wówczas na co nam potrzebna by była nadzieja?

Taka moja o religii skrótowa opinia.

62.

Jak myślą Państwo, jak dalece pewni jesteśmy, stali, a dalej, przecież musi to paść, jak dalece, a w zasadzie, czy w ogóle jesteśmy nieśmiertelni?

Nieśmiertelność... mi się kojarzy ta ze stałością, z czymś pewnym, z czymś niezmiennym, to wszystko w zasadzie synonimy..., więc dalej..., z czymś wykraczającym poza czas, z czymś wielkim, a z pewnością już większym od nas...

Bo my nie jesteśmy nieśmiertelni. Nic w nas nie ma z jej stałości i nic z wielkości, a miłość trwać będzie, póki śmierć jej nie rozłączy.

Nie jesteśmy nieśmiertelni, znikniemy, gnijących zjedzą nas robaki...

Bo cóż by w nas było, co choćby zrównać można z nieśmiertelnością... Umieramy, łudząc się, pocieszając, ocierając łzy całymi gmachami słów, gmachami nadziei, że, choć nic, co wokół, na to nie wskazuje, wręcz krzyczy, że to fałsz, w końcu uciekniemy spod łap czasu, urośniemy jednak, trwając po wieki, świadomi. I tak trwać będziemy, ale choć życie nasze tu, na tym łez padole, było nieraz i ohydne, wstrętne i przykre, tam będzie lepiej. Tam wszystko będzie lepiej. Tu znikamy, tam będziemy, będziemy już wiecznie, tu przymieraliśmy głodem, tam spotka nas sytość, tu w chorobie liczyć się musieliśmy z każdym dniem, nie śpiąc nocą, próbując zachłysnąć się ostatni raz istnieniem, nadzieją, że tam, w tym nienazwanym "tam" nic nam już nie będzie dolegać.

Jaka to prosta antynomia, zwykłe przeciwieństwa, potrzeba tego, czego nie mógł zapewnić nam świat, bądź czego sami sobie nie byliśmy zapewnić w stanie.

Nie ma w nas nic z nieśmiertelności, znikamy we śnie. Co noc godzić się musimy na parogodzinną śmierć. Znikamy, przestajemy istnieć, by i naraz pojawić się znikąd w ułudzie jakiej, w świecie obcym, ale jedynym znanym, spreparowanym, a jednak rzeczywistym, kłamliwym, lecz nie przyjdzie nam do głowy istnienie żadnego bardziej prawdziwego, pojęcia nie mając, że raptem kilka godzin wcześniej byliśmy kimś innym, może mieliśmy rodzinę, dom i kredyt, a może inaczej, nie mieliśmy po co się budzić. To wszystko na te kilka sennych godzin naraz dla nas znika, a z tym wszystkim znikamy i my.

Tacy to stali jesteśmy, tacy wielcy!

A wystarczy choroba, byśmy zapomnieli naraz i o kilkudziesięcioletnim życiu, albo taka, która sprawi, że nie będziemy mogli się skoncentrować i na tym nawet, że jesteśmy w danym punkcie, w przestrzeni, albo lepiej, taka, która sprawi, że co i rusz mdleć będziemy, nijak nie mogąc się przeciwstawić, choćby nadzieją na naszą wieczność. Raz po raz znikać będziemy, a z nami i cały nasz dobry, niedobry świat... i nadzieja na stałe, wieczne istnienie z pamięcią, z koncentracją, z tym wszystkim, czego nam do tej pory brakło, a o czym, bojąc się zawodu, marzymy.

Lecz nie ma w nas nic z nieśmiertelnej stałości, przynajmniej ja tego nie widzę, a już na pewno stwierdzić tak można, patrząc na naszą świadomość, od której wszystko przecież w tej kwestii zależało. 

Oczywiście w to, co wyżej, nie wierzę, bo wówczas, wpadłbym pewnie w szpony jakiej depresji. Wierzę w aniołki, w ich długie, złote trąby. I w piękne krainy, i w wieczne w nich trwanie, wierzę w nie w taki sam sposób, jak głodny wierzy, że "tam" będzie syty, a chory, że "tam" wyzdrowieje, a bogaty..., bogaty może, że "tam" będzie podobnie.

61.

Czy gdyby tak się stało, że we śnie jakim napisalibyśmy, dajmy na to, wcale, wcale... wiersz, który, w dodatku, a to już po przebudzeniu, uchowa się w naszej pamięci, to czy wówczas moglibyśmy z czystym sumieniem podpisać się pod nim własnym imieniem i nazwiskiem, własnym "ja" nawet, czy też, odwrotnie, zdając sobie sprawę, że, śniąc, nie tyle my, co umysł nasz nieświadomie kreował, nie wiedzieć komu, wszelkie scenerie, łącznie z naszą we śnie osobą, która też pojęcia nie ma o istnieniu czego poza jej "sennym", "spreparowanym" światem- odłożymy, smutni, ołówek i kartkę, bo w istocie nic sami jednak nie napisaliśmy?

Pytanie, sądzę, ważne, bo gdzie myśmy się w nim podziali? I kto napisał wiersz, albo, co ciekawsze, co go napisało? Byliśmy, dajmy to, wyśnioną osobą..., ale ona pojęcia nie miała o naszej historii, o życiu, ba, może i o większości, co nas stanowi, będąc wykreowaną, jak wszyscy we śnie, przez niczego nieświadomy umysł i podobnie tak kreowane będą w jej ustach i słowa, a choćby miały te przyjąć gmach i najwznioślejszej poezji, miałby stać za nią martwy, jakby mechaniczny mózg- bez imienia, nazwiska i "ja"? Sen się niebawem skończy, wyśnione pejzaże przestaną istnieć. I wyśnione osoby, choćby te pisały wiersze, na równi znikną, łącznie ze swymi marzeniami, pragnieniami, czymkolwiek... Tyle z nich zostanie, co po przebudzeniu zdołamy spamiętać. I pewnego dnia tyle też samo "nic" zostanie najpewniej z nas samych, jakbyśmy ciągle byli w ulotnym, skończonym i śnionym, nie wiedzieć przez kogo i na co, śnie.

59.

Jakie sytuacje, o jakim charakterze, bądź które idące za nimi emocje są dla Państwa szczególnie destrukcyjne i godne unikania za wszelką cenę?

Takie zestawienie, choćby samemu przed sobą, tego, co wyżej, niemało mówi o naszym charakterze, a przede wszystkim i o potrzebach, jako że, naturalną koleją rzeczy, nie dążymy zwykle do tego, co nam przykre, a wręcz odwrotnie, a to, sądzę, jak wyżej, z prostych mechanizmów naturalnych, które kierować mają nas w stronę bezpieczeństwa, idącej za nim wygody, przyjemności, ostrzegać zaś przed tym, co odracza nas od tego jednego, dla którego powstaliśmy - od przetrwania. W dzisiejszym świecie brzmi to może i nazbyt zwierzęco, ale ile ze zwierza, z natury samej w nas pozostało, tego naprawdę daleko, choćby poza łóżkiem, szukać nie trzeba.

Dla mnie, jeśli chodzi o charakter tych sytuacji, taka jest zdecydowanie presja, a jako że tej w świecie i dla większości przeważnie jest pod dostatkiem, tak i ja w wielu wypadkach nie jestem w stanie się od niej uchronić. Jednak to jedno jest prawdą, że ta całkiem emocjonalnie gotowa jest mnie rozstroić na wszelkie zmyślne sposoby.

I typowo można to przypisać temu przytoczonemu wyżej prawu, jako że presja w żaden sposób nie łączy się z pewnością, stałością, spokojem, które z przetrwaniem są wręcz synonimiczne.

Jak to jest u Państwa, a także, czy niechęć do tego, co przykre, przypisać można jedynie "opiekuńczej" naturze i prostemu, powyższemu, instynktownemu prawu?

60.

To jest dziwadło wszelkich czasów. Dość włączyć przeglądarkę, a tam od razu mryga cała paleta wszelkich wiadomości. A na górze samej, jakbym był tego ja akurat ciekaw, jakieś rzesze celebrytów i w parze z nimi głupkowate tytułu, jakby te stanowiły z nimi jedno, jakby miały być to wzajemnie uzupełniające się elementy, które mają mnie w zamyśle zaciekawić. I tak jeden krzyczy, że Bóg wie która już aktorka zmieniła kolor włosów, a drugi napiera, że inna z kolei ma drogą łazienkę, a fani przekrzykują się, na atomowych kalkulatorach spekulując jej cenę... Jakie to jest głupie i smutne, i śmieszne, i żałosne.

Żałosne jest, bo ja nigdy bym nie chciał sprzedać prywatności, choć nie..., może i znalazłaby się cena, za którą bym to zrobił. Zresztą wszystko jest na sprzedaż, a skoro tak, to wszyscy jesteśmy żałośni, a już na pewno ja, skoro to, co wyżej, napisałem. Jednakże nikt nie chce być głodny, a nikt nie nasyci się tym raczej, że zdejmą z twarzy jego nazwę "żałosnego". Zatem wolę być już żałosny i syty, bo na głodnego idei nie znoszę.

Ale zarazem jest to i śmieszne, bo obok prezydentów i wojny, i ofiar od bomb, nachodzą wielkie banery, a takie, jak "Katarzyna Glinka postawiła na mocną zmianę wizerunku!", albo "Fabienne Wiśniewska sama chciała przefarbować się na niebiesko.". Parodiować to w kabaretach, to jakby na powrót wracać do nieśmiesznych zgoła realiów wojen i zwłok za nimi gnijących. Samo broni się to już jako parodia tego świata. Zatem parodiować parodię..., jest to niesmaczne.

Smutne, bo jakże mało mamy w swoim życiu ciekawości, skoro tę upatrywać idziemy w kolorze włosów, a to pierwszej-lepszej z serialu... I tak trwamy, martwe skorupy, ruszające się po monitorze gałki oczne, poświęcamy życie, by czytać, jak jakiś typ chwali się selfie itd. Poświęcamy te chwile, które moglibyśmy ofiarować sobie, choćby na tę sławę i podziw gałek pozostałych, ale cóż znowu w nas jest takiego ciekawego... Nasze malowanie włosów jest mniej zajmujące, podobnie, jak nasze selfie itd. Nasze imię jest mniej warte, a widok sprzed lustra niegodny kliknięcia myszki. Gdybyśmy tylko mieli więcej oglądających nas oczu, choćby te należały tylko do nas samych..., już to by wystarczyło.

A głupie, nie wiem, głupie to jest jakoś w tej całej zupie emocji. Ona sama jest głupia, jakoś to jest wszystko bardzo głupie, ale w sumie już nie mam pojęcia, dlaczego. Być może dlatego, że sam jestem ze wszystkimi w tym świecie, jestem jego częścią, jestem zatem nim samym, całkiem przesiąknięty. Jesteśmy wszyscy- w świecie oczu, sukienek i życia życiem innych, i w świecie śmierci, gdzie na końcu płakać będziemy w niebogłosy, że pamiętamy wszystkie imiona gwiazd z "Na wspólnej", kolory włosów, że życie trwoniliśmy na obliczanie cen ich łazienek, a zapomnieliśmy własnego widoku sprzed lustra.

Choć, gdyby to odstawić, zamknąć, wyłączyć prąd, to cóż by pozostało... Ot, etat, sen o marzeniach i chwila pustki bez prądu...

Signum temporis

58.

Kartezjańskie "Myślę, więc jestem.".

Jednak kto myśli? To ja myślę, ja, nikt inny, więc najpierw to ja jestem, a potem cała reszta. Myślenie jest moim dziełem. Najpierw jestem ja, myślenie ze mnie dopiero wynika.

To nie do końca może być prawda, jako że możemy za pomocą myśli, bo i czego innego niby, wymyśleć jakiekolwiek tam nowe "ja", wkładając temu w usta frazesy choćby ponad życie jego opiewające wolną wolę. Myśleć możemy zatem za niego.

Albo lepiej, gdy nieświadomi śpimy, umysł we śnie naszym kreować zdolny jest już naraz i całe tabuny wszelakich "ja" i nasze "ja" w tym wszystkim, w całym tym znikąd wziętym motłochu, które niejako rozeznać nie może, że istnieje jakiś inny jeszcze, ten bardziej rzeczywisty świat, że wszystko, łącznie z osobami napotkanymi na tym zmyślonym nie przez nas chodniku, to wytwór jakiegoś tam umysłu. Jakiegoś tam, bo nie wiadomo do końca kogo, nie wiadomo, bo ja w tym wszystkim to jestem we śnie, w świecie umysłu, który sam, wbrew mej woli, sen kreuje, zatem on niezbyt jest mój w zasadzie, mało, to on jest ten nadrzędny, a ja co najwyżej mogę być marnym jego pionkiem, który we śnie raz jest, raz go nie ma, bo zostanie zbity, a raz wydaje mu się, że jest Napoleonem, wieżą czy hetmanem, ale takim bez władzy, bez faktycznej władzy. Już zatem prędzej nie ja mam wówczas, we śnie, swój umysł, jako ten marny pionek, a on, jako gracz, prędzej o wiele ma mnie.

To taka sofistyka, relatywizm rzeczywistości, subiektywizm świata, może nihilizm nawet, bo po co się ograniczać. 

Jak uderzę się w palec na jawie i we śnie, na równi będzie mnie boleć. To jest dopiero tragedia! A jak zasnę, to zniknę, albo uciekać będę przed smokiem. I być może wówczas, tuż przed śmiercią, pomodlę się do Boga, w którego na jawie (ale cóż ona znaczy?) niezbyt zdolny jestem wierzyć, po czym upatrywać będę zastępów schodzących po mnie aniołów przy boskich chórach. A to wszystko we śnie, a potem zbudzę się naraz, nie mając już w jednej chwili raptem z rycerstwem nic nadto wspólnego, pójdę do pracy, wrócę, wezmę książkę- znów o rycerzach- by też i znów sobie pomarzyć, tym razem jednak już inaczej, już świadomie, więc tym razem w końcu myśli będą biegły zgodnie z moją wolą, więc smoka na pewno pokonam, a księżniczka zostanie uratowana, aniołowie nie będą potrzebni. Nie będzie to kolejny sen.

Tym razem naprawdę to ja myślę, więc i ja faktycznie jestem. I to jestem tam, gdzie chcę być, a smok musi umrzeć. Na początku jestem ja, potem dopiero me myślowe bajędy.

Nasz świat jest całkiem relatywny. Nic w nim nie ma ponad stereotyp sofisty. A jak jest nawet czymś więcej, to co nam z tego przyjdzie niby, skoro nic więcej nie ma w nas, co nam przyjdzie z tego, że oto doczłapiemy się w końcu tej jakiejś tam prawdy, kosmosu całego, czarnej dziury nawet, skoro i tak musimy położyć się spać i, choćby w tym śnie, wierzyć musimy w smoki, walczyć z nimi, ratować na płaskiej Ziemi księżniczki, których przecież na jawie już nie ma. Zresztą smoków także. Płaskiej Ziemi również. 

Na co nam przyjdzie poznać jakąś znów prawdę, skoro we śnie na powrót będą smoki i "prawdy" wiary, i myśli, z którymi nie mamy nic wspólnego? Będzie to prawda etatowa. Za dnia uczonym będziemy, prawdę będziemy studiować, by zasnąć i zabijać smoki... To dopiero ironia świata! Drwina z profesorów i z całego ludzkiego dorobku naukowego. To drwina z tego, z czego słyniemy, z całej naszej mądrości, z myśli, których, śniąc, wcale nie myślimy, bo jaki profesor z własnej woli, jak nie we śnie właśnie, marzyłby o mordowaniu jakichś tam buchających ogniem poczwar. To drwina natury z ludzi, z naszej powagi! Z całej kadry naukowej!

Nie wyjdziemy poza umysł, poza myśli i poza nasze sny. Do końca świata uganiać będziemy się za smokami w nocy, a rano studiować matematyczne, niezmienne prawidła świata.

Choćbyśmy je odkryli, cóż z tego, skoro ważne będą one jedynie za dnia, a gdy ten się skończy, ważne będzie cokolwiek innego, choćby najpiękniejszy irracjonalizm i odkrywanie nie czarnych dziur z kolei, a kamienia filozoficznego, z którego istnieniem nie będziemy mogli, póki śnimy, polemizować, nawet będąc na jawie doktorem habilitowanym, choćbyśmy i całe umysły racjonalnego świata zjedli.

Irracjonalizm, którym może trąci i ten tekst, i drwina z nas samych- aż tak dalece wpisane są one w nasze życie, co też wyżej chciałem pokazać.

I zawsze w tym wszystkim będą i te nasze, i te nie-nasze myśli, raz my będziemy myśleć o smokach, choćby przy jakimś oklepanym romansie rycerskim. Wtedy ubijemy bydlęcie, ożenimy się z księżniczką i zgarniemy pół zamku. Innym razem, "myślę, więc jestem" się nie sprawdzi. Smok pojawi się znikąd, my zresztą także, przypiecze nas na kiełbaskę, zje, choćbyśmy byli na jawie profesorem wszechnauk, który ze smokami mało co ma wspólnego, a tym wszystkim dyrygować będzie zmyślna zawartość naszej mózgoczaszki, której w żaden sposób nie będzie obchodzić, że skoro "myślę, więc jestem", to, by być, myśleć muszę świadomie ja, nie zaś kto inny, ona sama, bez mej wiedzy i wyraźnej zgody, za mnie.

57.

DZIECI INDYGO

Dzieci indygo. Nie wiem, czy to prawda, może jednak nie, a może półprawda, jednakże cokolwiek by to nie było, toż, co za tym idzie, jest zastanawiające, jak smutnym jesteśmy światem.

Pamiętam kiedyś, jak gdzieś tam na rubieżach Facebooka pojawił się swego czasu post o tym, jakie cechy wykazać trzeba, ażeby być tym niezwykłym dzieckiem. A nawet jak już się je przed sobą wykaże, był tam dodatkowo i taki test sprawdzający, jak dalece możemy przypisać sobie ten medal niezwykłości i na spokojnie już czuć się ważnymi. Muszę powiedzieć, że ja akurat zdałem ten test śpiewająco, okazując się być dzieckiem indygo. Byłem niezwykły. Mało tego, że niezwykły, bo co sama niezwykłość w ogóle ma znaczyć? Byłem ważny, jedyny w swoim rodzaju, naznaczony do wielkich rzeczy, zauważony przez los! A to wszystko, tak piękna chwila, runąć musiała, gdy w komentarzach zobaczyłem, że dziećmi indygo okazali się być wszyscy. Albo wszyscy kłamali, by odebrać mi moją wartość, albo też wszyscy byliśmy tacy sami, ale jeśli to drugie, to bycie tym indygo-wybrańcem już by mi tak samo, jak przedtem, nie smakowało. Bo co to niby znaczy być wybranym, gdy wybrani są wszyscy, a co to znaczy być niezwykłym, gdy wszyscy są niezwykli i to na dodatek w takim samym indygo kolorze...

I czasem po czasie natrafiałem na takie posty lub tym podobne i zawsze w komentarzach pod nimi na wyścigi prześcigano się, jak bardzo jest się tym szczególnym rodzajem dziecka, jak intensywnie jest się indygo i jak bardzo jest się przez to wyjątkowym. Takie to było wszystko wielkie i huczne, że aż śmieszne, bo z zewnątrz wszyscy oni byli tacy sami.

I smutne jednak, jako że nie sposób było im tego powiedzieć, bo na co i psuć im tę chwilę, w której można poczuć się lepszym, zauważonym choćby przez samego siebie. Ponadto ja też oczywiście jestem takim dzieckiem, przecież zdałem test.

Ale bycie takim dzieckiem to świetna jednak sprawa. Można iść po ulicy i mieć świadomość, jakim to jest się wybrańcem, jakim to jest się ważnym, choćby w zaświatach. Predestynowanym do wielkich rzeczy. Cóż zatem się dziwić, że każdy chce zdać ten test, przypiąć sobie medal niezwykłości, podobnie jak ja, i wyglądać jeszcze bardziej tak samo, tako samiuteńko, jak wszyscy pozostali, łącznie ze mną. Niczym babeczki z tej samej foremki.

I tak na koniec, co wyżej, zarysować chciałem problem, jaki pojawia się, według mnie, przy tych pojęciach, które już od dobrego czasu stają się co i rusz bardziej popularne, a wprost proporcjonalnie do tego, jak bardzo to określenie jest dla nas ważne i wartościowe, wyrywające z szarej, nieważnej zwykłości, w której jesteśmy nie więcej, niż nikim. Takie to, sądzę, zjawisko smutnego, niedocenionego, naszego świata.

A zresztą... teraz są już lepsze dzieci kryształowe, więc ci, co, jak ja, zostali tylko indygo...

55.

Jakże śmieszną, lecz też jak smutną zarazem wydać się może taka oto scena, w której po wysłudze lat, badacz empiryk, życie swe trawiąc na istocie tego, co wkoło, na istocie, jak to nieraz mówił, rzeczywistości, kładzie się do ostatniego snu, bo jest już zbyt stary, by przedłużyć siebie kolejną jeszcze kawą...

A nim odejdzie świadomością w nienazwane krainy, albo nim przepadnie bez wieści, pod czym by się pewnie i on sam z chęcią podpisał, śni mu się w ostatnich spięciach jego inteligentnego umysłu, jak bada i znowu, i znowu to, co wokół niego... I jak kolejny raz zdaje się to być jedyne, zdaje się być stałe i pewne, jak ponownie to, co widzi i czego dotyka..., jak to wszystko nazywa rzeczywistością- i to znowu jedyną..., nijak jednak nie zdając sobie sprawy, nie mogąc odgadnąć, że babra się tylko w ułudzie, jakby to kiedyś nazwał, w bajaniu, i to jego samego konającego mózgu, nie mogąc odróżnić jej od tego, co było raptem chwilę jeszcze temu tak realne, tak pewne i, ponad wszelką myśl, tak bardzo prawdziwe...

I pewnie, gdyby miał czas się zbudzić, nie zwróciłby na tę rzecz uwagi, dalej biorąc pod lupę kolejną, podług niego, tym razem znowu prawdziwą rzeczywistość - i znowu tą jedyną. 

Jednak na końcu tego spektaklu prawdy staruch umiera, badanie dobiega końca. Umiera z tą piękną ostatnią już, a wyśnioną może, jak sen jego, wiarą, na którą stać było jeszcze gasnący starczy umysł, że to, czemu życie całe ofiarował, to empiryczna, niepodważalna prawda - pewna, jedyna rzeczywistość.

56.

W jednej ze swych powieści Lem wyłożył taką myśl, jakoby ten, kto sieje ewolucję, zbierać musiał rozum.

Jeśli zatem byłaby to prawda, w takim razie tożsame jest to z myślą, że, gdziekolwiek by się ewolucja zadziała, tym samym przecież w każdym przypadku zmuszona jest dążyć do stworzenia swoistych "nadistot", tak więc do takich właśnie, które będą tak dalece idealnie przystosowane do zastanego środowiska, że nic już, ani nikt im w stanie nie będzie jakkolwiek zagrozić. Czyż zatem ta ostateczność właśnie, to opus magnum, czy ta wisienka na torcie w istocie miałaby być nami, a, konkretniej, jedynie zawartością naszej mózgoczaszki?

A idźmy dalej, bo trudno w zasadzie sobie wyobrazić, by nasza ewolucja nie była życiosprawczym prawem i w innych światach, bo co też lepszego, co bardziej prostego i funkcjonalnego, co logicznego w dodatku miałoby ją zastąpić? A jeśli zaś, w istocie, niczego takiego nie ma, można spokojnie już drążyć, jak wielkie prawdopodobieństwo jest, że ktokolwiek zasiał ewolucję i na innych globach, ten, idąc myślą Lema, i tam zbiera bandy rozwrzeszczanych myśli..., upatrujących swej boskości...

A właśnie, jeżeli ewolucja byłaby, co wyżej, jakową stałą, a za nią, co też wyżej, stałym musiałby być rozum, to może i rozwój tego rozumu, rozwój myśli, rozwój intelektualny byłby podobny do naszego, dawałby się wpisać w takie same ramy, a przynajmniej w upodobniony schemat, my sami zaś stanowilibyśmy w tym równaniu nie więcej, niż co prawda wybitnie smaczną wisienkę, lecz i tak nie zmienia to tego, że również jedynie, jak to w przypadku zwykłych wiśni, produkt martwego procesu mnożenia coraz to lepszego, bo bardziej odpornego życia... i kiedyś, gdy być może spotkamy swych braci w rozumie, ci mogą okazać się tak dalece do nas podobni, jakby byli co najmniej naszymi bliźniakami, lustrzanym odbiciem, jakby zejść mieli z tego samego drzewa, choćby nawet dzieliły nas miliony lat świetlnych.

A to wszystko za sprawą tego samego, naturalnego, jakoby taśmowego procesu, w którym wszystkie wisienki, czy to myślące, czy nie, są niemal identyczne.

54.

Rzecz będzie o śmierci, albo nie o niej w zasadzie, a o tym, co jest tuż przed nią.

Miałem kiedyś takie oto nieszczęście być bliżej śmierci, niż kiedykolwiek, tak blisko nawet, że już prawie mogłem ją zobaczyć, a na pewno zatracić wszelkiej natury obiekcje, że wyrwać się od niej jakkolwiek jeszcze zdołam.

Jako że to piszę, było rzecz jasna inaczej. Czy dobrze, czy źle, nie mam pojęcia, lecz warto powziąć taką nadzieję, że jednak źle, iż tak się stało, jako że, na Bóg raczy wiedzieć jaki wiek, odsunęła się ode mnie kraina anielskiej trąby i tabunów czekających mnie dziewic.

Takie stanowisko dalece wygodniej przyjąć, tak więc zazdroszczę wszelkim wierzącym w to, co wyżej, gdyż ci, można myśleć, kiedy śmierć do nich zawita, wręcz rzucą się jej, jak bobas jaki, na kościste rączki, albo całkiem inaczej, zwątpią naraz w swoją wiarę, choćby nie wiedzieć, jak bardzo dotychczas się z nią identyfikowali, jako że ta, jakby budowana na piasku, nijak nie będzie się mogła równać z nieuchronną totalnością końca, któremu to jedno można przypisać, że kiedy się zbliża, nic nie zdaje się, by miało być kiedykolwiek bardziej od niego realne.

Tak więc, czekając lata temu na swoją śmierć, która miała się przecież już zaraz po mnie zjawić, zauważyłem, że do tej pory nie traktowałem jej poważnie, mało tego, realnie nawet. Otóż wiedziałem, że kiedyś umrę, ale to miało być kiedyś, a zatem w zasadzie nie wiadomo kiedy, a jak nie wiadomo kiedy, to może nawet i nigdy, albo przynajmniej za jeszcze jakiś bardzo długi czas. Ta zdawała się być dla mnie zwykłym pojęciem, za którym nic specjalnie się nie kryło, jakby pojęciem jedynie z odległą obietnicą, że jeszcze kiedyś się na nim przekonam, ale kiedy..., tego nie wiadomo, jednak, można założyć, z pewnością kiedykolwiek to będzie, to na pewno nieprędko. 

Sama śmierć była w tym wszystkim jakby jakiś meteoryt, który leci w naszą stronę, ale przecież jest jeszcze tak daleko, że nie ma się czym przejmować, bo, jeśli już nawet, to będzie zresztą adekwatny po temu przecież czas.

A kiedy ta się nagle przy mnie pojawiła i zobaczyłem naraz jej ostateczność, realność, totalność, takie bym dał jej główne atrybuty, to nie wiadomo, z czym było mi ją porównać. Nie da się tego opisać, jak i nie sposób opisywać jest miłości. Wielkie zdziwienie, strach i wielka ciekawość, wszystkie z nią emocje były zresztą wielkie, a wszelkie moje ziemskie sprawy z kolei, choć przecież jeszcze żyłem, i smutki wszelkie, i radości, te wydały mi się i grosza niewarte, a na pewno jakiejkolwiek uwagi, podobnie jak całe życie, które okazało się być jakby albo nieśmiesznym żartem, albo, inaczej, czymś, czemu zbyt dużo siebie poświęciłem.

Nie idzie tego zrozumieć, póki się nie zacznie umierać, a więc tego, co tu piszę, doświadczać, a mój opis stanowi tylko marne próby oddania tych wszystkich wielkich uczuć. 

Bo i nie sposób oddać w słowach, jakże to jest, kiedy poczucie masz, że meteoryt doleciał, że obietnica śmierci właśnie się ma teraz spełnić, że naraz zniknę, albo będę, albo kto wie, co się ze mną jeszcze stanie, że wszystko, co do tej pory nazywało się codziennością, w którą się wrosło, do której się przyzwyczaiło, która cię stanowiła, zniknie, a ty znikniesz, przepadniesz razem z nią. A my w żaden sposób przecież nieprzyzwyczajeni jesteśmy do znikania.

A jeszcze w tym wszystkim równie wielka ciekawość, ale nieporównywalna z niczym innym, bo nie ma się pojęcia, czego się można spodziewać, poza tym jednym, że, cokolwiek się stanie, zmieni Wszystko, "wszystko" od dużej litery, bo będzie to faktycznie - Wszystko.

Być może w tym całym przeznaczeniu, bo zdaje się być pewne, że wszystkich nas to całe misterium czeka, łatwiej mają osoby w jakiejś depresji. Tym, pragnącym uciec choćby i w niebyt, milszą wydaje się perspektywa końca, szczególnie już milszą taka, że Wszystko, co było, nie wróci, a całe życie okazało się być czymś krótkim, takim, że prawie tego w zasadzie nie ma, więc po cóż nad tym, czego nie ma, w istocie się głowić lub tego żałować, w dodatku jeśli nie było to w żaden sposób przyjemne.

Takie są moje przemyślenia o tym, co jest blisko śmierci, a to wszystko na podłożu tego, czego sam doświadczyłem. Kiedy jednak, jak ja, przeżywasz, szybko zapominasz..., naraz życie z powrotem jest jedyne, ważne, pewne, ugruntowane, a śmierć wydaje się być znowu, jak kiedyś..., jakąś odległą pod horyzontem obietnicą, że gdzieś tam pewnie przyjdzie, ale nie wiadomo kiedy, więc po co się nad nią zastanawiać. Nie ma jej, nie widać, a życie widać aż nadto dobrze, jest nadto realne, prawdziwe...

Zapomina się o tym wszystkim, a później wychodzi się na hipokrytę, więc tym chętniej piszę związane ze śmiercią wspomnienia- by nie zapomnieć do końca i by następnym razem pewnego czasu ta nie wydała mi się... może nie tak wielka, bo będzie pewnie zawsze ogromna, ale przynajmniej nie tak znowu obca, a chwilowe życie nie tak we mnie wrośnięte, jakbym z jego końcem miał naraz przepaść też ja.

53.

Czy wierzą Państwo w jakowego Boga, przyczynę pierwszą wszystkiego, co można zobaczyć? A jeśli tak, jak ten Bóg wygląda, czym się charakteryzuje?

Czy może ten jest jeszcze nieujętą naukowo, choć to kwestia czasu, jakąś fizykalną, matematyczną zasadą, którą, wraz z rozwojem tychże dziedzin, niechybnie ujmiemy w jakiś wcale zgrabny wzorek, tym samym wręcz jakoby nadając swoiste ciało Bogu...

Albo inaczej, może jest on nieopisywalnym naukowo "czymś", czego nie sposób wyrazić, póki się tego "czegoś" nie doświadczy? Może jeszcze inaczej..., może jest on całkiem świadomy, a nawet osobowy, podobny do nas, z tą różnicą, że ten, lepszy jakościowo, byłby po prostu od dzieła swego - ludzi - lada mądrzejszy i lepszy pod każdym względem?

Może zresztą Bóg mógłby być jeszcze jakiś inny, albo nie Bóg sam jeden, a może nawet Bogowie...

Jeśli chodzi o mnie, to ja, próbując jakoś ująć w wyobraźni tę pierwszą przyczynę, nie utożsamiam jej z Bogiem z jakąkolwiek twarzą i świadomością. Byłoby to w głuchym, ciemnym kosmosie dalece nieprawdopodobne, by ot tak stworzył to wszystko jakiś wysoce doskonały człowiek..., który to miałby nad nami pieczę, mało tego, któremu by na nas zależało, który by pieścił nas nieśmiertelnością, oferując rajskie uciechy, jeśli tylko i my popieścimy go w jego próżniaczą żyłkę, klękając przed nim i stosując się do nadanych przez niego reguł. Toż byłby to Bóg zakompleksiony, Bóg, któremu się nudzi, więc i Bóg zbyt ludzki... A co nam po zbyt ludzkim Bogu. Ten, jeśli już, to powinien być ludzki, ale znowu nie do przesady, bo zmieni się nam w demona...

W ogóle osobowe Boga ujęcie jest, jak wyżej, zbyt ludzkie i zatem mało prawdopodobne, a, idąc Ksenofanesem, zapewne gdyby i karaluch jaki miał po temu zdolności, tak więc ogromną czaszkę z mózgiem, to i także tworzyłby podobizny Wielkiego Karalucha, stworzyciela robaczego świata.

Zatem ja utożsamiam stwórcę z martwą jaką, matematyczną zasadą.

Jest to jednak moje zdanie na podstawie zwykłych myśli, zatem ciekaw jestem, jak Państwo postrzegają Boga/ów.

52.

Pytanie z tych, które i tak, choćby to na łożu śmierci dopiero, sobie z pewnością zadamy..., więc można zadać je spokojnie i teraz..., bo któż to wie, czy jutra w zasadzie będzie dane nam dożyć.

A zatem, czy, według Państwa, jesteśmy nieśmiertelni? A jeśli tak, to na jakiej zasadzie ta nieśmiertelność miałaby się odbywać i jakże jej doświadczymy, gdy zamkniemy, co nastąpić musi, nasze ziemskie oczy? Czy nieśmiertelność ta tożsama będzie z zachowaniem naszego ego, więc też i osobowości? 

Czy przy tym nieśmiertelne będzie też wszystko, co żyje? 

Czy też może żadnej tam nieśmiertelności nie ma, a my, pył i proch, rozsypiemy się, trawieni w jelitach, czyhającego na nasze posiniałe truchło, robactwa?

Ja nie mam na to swojej odpowiedzi, prócz ulotnej, jak mucha uciekająca przed deszczem, wiary (jak zwykle ze strachu), tym zatem bardziej ciekaw jestem Państwa zdania w temacie, albo i doświadczenia lepiej, bo i miejsce mają nieraz szczególnie ciekawe eksterioryzacje, choćby podczas śmierci klinicznych.

51.

Paradoksalnie, tak a nie inaczej może się ludziom przydarzyć, że im będzie nam lepiej, lepiej globalnie, i im powiększać będziemy światowy dobrobyt, idzie rzecz jasna głównie o ten materialny, i to tak dalece, że ten, w swej monstrualności, w końcu objąć będzie musiał sobą niechybnie wszelkie społeczne warstwy, bo tak będzie go dużo, więc też zmaleje drastycznie na wartości, wówczas, sądzę, nastąpi całkiem szybko intelektualna degrengolada całej naszej rozumnej cywilizacji, swoisty jej regres, martwota, upadek, a wszystko na koszt tego, z czego wyrośliśmy, swoistej macierzy naszej tj. na koszt rozwoju jedynie pozostałych nam w tej sytuacji zwierzęcych odruchów i instynktów.

I tak zostaną z nas jakoby wcale, wcale... zwierzęta, które egzystować będą jedynie kosztem technicznego dorobku swych mądrych przodków, a nasz, powiedzmy, intelektualny rozwój sięgać będzie tylko tam, gdzie miejsce mają podstawowe informacje do obsługi tego zastanego dobra, bez którego już nie sposób nam będzie sobie poradzić. Do czego byśmy mieli w zasadzie w ogóle się cofnąć, dokąd też iść, skoro, wychowani w dobrobycie, nie potrafilibyśmy bez niego przeżyć choćby i sekundy..., nie znając innego życia...

Taki będzie upadek ewolucji człowieka, a my, jako wcale, wcale przecież kiepskie zwierzęta jeśli wyłączyć z puli ich możliwości nieprzeciętny umysł, zmuszeni zostaniemy wręcz do korzystania z luksusów przodków, o których nie wiele więcej będziemy wiedzieć, niż to, jak je jedynie obsłużyć. 

Bo przecież rozwój jest męczący, nauka jest męcząca, a większości z nas zresztą w ogóle nie pociąga i w zasadzie pewien jestem, że gdyby nie względy finansowe, a więc chęć przetrwania i to w dodatku na pewnym poziomie dobrobytu, gdyby nie to tylko, gdyby nie chęć dogodzenia cielesnego, tak lwia część i dzisiejszych profesorów, doktorów w ogóle nie pofatygowałaby się, by marnować na swoje tytuły życie, miast cieszyć się i bawić wśród nieopisanych luksusów, do których, po czasie rozwoju, w końcu pewne, że dojdziemy, a one same staną się, co wyżej wspomniane, ogólnodostępne.

Przyjdzie ten moment, kiedy dalszy rozwój w ogóle nie będzie zresztą potrzebny, kiedy nie będzie potrzebna już dalsza myśl techniczna, ba, nie dość, że techniczna, to żadna myśl nie będzie potrzebna w ogóle. Żadna myśl, która ochrzciła nas jako ludzi. 

Pozostaną nam w świecie, jak ze snu, jedynie uciechy, a cóż jest z uciech popularniejsze, niż to właśnie, co daje nam największą przyjemność, a cóż nam ją z kolei daje innego, niż zaspokajanie naszej zwierzęcej natury i podstawowych idących w parze z nią instynktów i huci...

A do ich spełnienia posłuży nam, a jakże, nasz mózg. To on po latach sprawi, że zmuszeni osiągnąć będziemy poziom dobra, który zadowoli wszystkie nasze potrzeby. Po to przecież on jest. Jedzenie, seks, przyjemność bez umiaru, a więc permanentna przyjemność, permanentne bezpieczeństwo, permanentne lenistwo... A kiedy to się stanie, on sam, mózg nasz, przestanie być już potrzebny, bo dokąd dalej miałby nas jeszcze zaprowadzić? W ogóle każda praca okaże się zbędna, każdy będzie miał wszystko, czego chce, więc na co mu się starać, na co mu się uczyć, rozwijać, skoro najczęściej raz, że nic mu z tego zresztą już nie przyjdzie (bo pieniądze wyrzucić może sobie o dowolnym nominale z jakiegoś tam, dajmy na to, automatu), prócz ewentualnej satysfakcji, a dwa, że przecież samą satysfakcję można osiągnąć w o wiele prostszy sposób, uciekając się do swej zwierzęcej natury.

Porzucimy zatem nauki, mądrość, wiedzę, stając się debilami, spadkobiercami bogów, dla których, w istocie, wszelkie to zastane dobro, będzie niczym twór nie z tej planety.

Dobro zresztą, od którego nie sposób się uwolnić, ani na nim rozeznać, a jedynie korzystać i cieszyć się prostotą życia. Cóż za złoty łańcuch!

Już po latach będą się być może pojawiać i tak śmiałe opinie, że w istocie możliwe, iż stworzyła go jakaś inna cywilizacja, kto wie, czy nie innego gatunku nawet.

I w tym cyrografie, w tym zmierzaniu do niejako samozagłady przez dobrobyt, coś, co nas od tego oddala, to wojna. Nasza straceńcza żyłka, chęć władzy i upadku bliźniego, więc, można powiedzieć, samo zło w zasadzie. Zło, wojna, więc zbrojenie się na potęgę, tworzenie dóbr, które służą nie do usług właśnie dla dobra gatunku, a do jego, odwrotnie, anihilacji. Aż w końcu i sama wojna, więc niszczenie już osiągniętego dobrobytu, tym samym i zmuszanie państw, a globalnie i ludzkości, do wstawania z kolan, wytężania swego intelektu i pracy umysłowej nad tym, jak raz, że podnieść się w dobrobycie, a dwa, jak się zemścić na swym kacie... Zdaje się to więc być, jakby nierozerwalny krąg, który, o ile się w zmieniających prądach filozoficznych nie przerwie, to nie pozwoli nam osiągnąć takiego dobra, które służyć i wyręczać będzie nas tak dalece, byśmy nie mieli potrzeby, by w głowie naszej postała jakakolwiek z myśli, oddając się uciesznemu regresowi, przyjemnej, bezmyślnej, niewymagającej prostocie, z której nie będzie potrzeby się jakkolwiek podnosić, czegokolwiek więcej osiągać. Bo przecież, wszystko już będzie, i to w każdej ilości dla każdego.

Zatem to zło w nas potrzebne zdaje się być, byśmy, jako debile, nie przepadli w nadmiernym dobru, dobro zaś służy temu, byśmy jednak nie rozstrzelali się co do jednego- to dopiero byłoby marnotrawstwo ze strony natury. 

Być może w dodatku wspomniana przyjemność z władzy, z cierpienia innych... Lecz gdy i to zdołamy zaspokoić, stłumić zbyt dużym dobrobytem, tę część, jakby nie patrzeć, naszej natury, albo inaczej zgoła, jakoś tam wirtualnie, ale też przekonująco, ją spreparujemy, to kto wie... Wówczas, podług mnie, nie pozostanie nam nic innego, niż upaść na zawsze i dogorywać, jak staruch, który nie poradzi sobie bez medycznej protezy, a którą dostał od swych inteligentnych przodków.

50.

Warto spojrzeć czasami, jak niewiele brakowało, albo nadal, jak niewiele brakuje nam, by obraz naszej rzeczywistości był (a może nadal jest?) tak dalece niepełny, że trudno by go w zasadzie w ogóle nazywać jakąkolwiek rzeczywistością.

Wystarczy, że nie mielibyśmy oczu, kosztem jakiegoś innego, zastępującego je szczątkowo zmysłu... Mało to prawdopodobne, jako że oczy, zdaje się, stanowią kluczową wartość ze wszystkich zmysłów, ale gdyby nawet tak się stało... Byśmy pojęcia nie mieli o gwiazdach, planetach, barwach, bądź kupie psa na chodniku, póki w tę byśmy nie wdepnęli. Taki oto miałki i bez wyrazu byłby wówczas nasz świat i do głowy by nam nie przyszło, że ten nasz w zasadzie jego jedynie obraz jest tak prymitywny, iż w gruncie rzeczy nie przypomina nawet i karykatury.

Albo weźmy myślenie... Gdyby w taki sposób nie potoczyła się nasza ewolucja, jak się potoczyła, światem naszym byłby banan, seks i drzewo, nijak zaś ciekawość, jak to w ogóle jest, że banan z drzewa wyszedł...

A, porzucając czynniki fizyczne, wejdźmy na grunt społecznych. Co takiego by było, gdyby cudem jakimś nagle okazało się, że jednak boski upragniony raj wcale taki dobry nie jest, mało tego, jest tam po prostu źle, zimno i bez wyrazu. A pociągnijmy tę wajchę anarchii do końca, mówiąc, że, fakt, dobro jest w istocie piękne i boskie, ale jedynie na tym łez padole, bo po śmierci to w piekle czekać nas będą jedyne słuszne uciechy.

Toż gdyby ten jeden aspekt nagrody za takie i kary za inne zachowania tylko zmienić, to jakby przeciąć włos, na którym wisi przysłowiowy miecz Damoklesa, pod którym byłaby jakakolwiek chęć czynienia dobra u wolej liczby osób.

Jeden czynnik wystarczy, i społeczny nawet, by życie nasze, postrzeganie świata, nasza tego wizja zmieniła się dla nas nie do poznania, choć w zasadzie cały czas świat byłby taki sam. Żyjemy w uporządkowanym obrazie rzeczywistości- uporządkowanym fizycznie, byśmy się nie przewrócili na skórce od banana i społecznie, byśmy z kolei nie pozabijali się w imię tej skórki. 

Jesteśmy więc, jak małe dzieci, jak lalki, które robią to, co im dane od innych lalek, bądź od konstruktora- natury samej, Boga, czy jakkolwiek by zwać. A przecież wszystko mogło potoczyć się inaczej, mogliśmy mieć krótsze sznurki, nie mieć jednej ręki, mniejszą głowę, inny kapelusz, inne prawa, obowiązki, wierzenia i cały świat byłby dla nas równie całkiem inny, choć, w gruncie rzeczy, tak naprawdę, jak wyżej..., on sam byłby wciąż taki samiuteńki. Tylko my byśmy tego, bo i jak, nie potrafili dostrzec.

Żyjemy w skrzętnie zbudowanym dla nas obrazie świata, obrazie zbudowanym przez naturę, może Boga jakiego (a może i Bogów), a na pewno przez przodków, nie zdając sobie często sprawy, jak to wszystko, to całe takie a nie inne postrzeganie tego, co za oknem, było mało prawdopodobne, jak całkiem to inaczej mogło wyglądać i jak przez to dalece odmienne mielibyśmy pojęcie o świecie, jak dalece ułomne, a może na odwrót- pełniejsze...

Bo wiadomo zresztą, ile mogliśmy stracić, ale nie dowiemy się przecież nigdy, ile, przez takie a nie inne uporządkowanie całej naszej egzystencji, samego świata przegapiliśmy.

49.

Dajmy na to, że wychodzimy z pracy, a że przed oczyma mamy jedynie martwe uliczki i ogólną ciemność, bo w istocie jest już noc, tak tedy, by zabić nieco czasu, rozmyślamy sobie o co piękniejszych kobietach i innych w ten deseń niebieskich migdałach. 

W końcu docieramy do domu, budząc się jakby ze snu, bo oto kiedy w przelotnej radości popijaliśmy sobie schłodzonego drinka z seksowną blondynką w bikini, tak wówczas nasze ciało, zmuszone egzystować w tej, pożal się Boże, rzeczywistości, wykonało niemal samodzielnie, bez naszego udziału, calutką drogę z pracy.

Zapewne nie ma w tym nic na tyle nadzwyczajnego, w końcu nie pracuje się jeden dzień, a całe życie, więc te nasze nieszczęsne ciało miało dość czasu, by wbić sobie powrotną drogę jako upragnioną rutynę, tak więc mało jest to zajmujące. Co innego zaś, jeśli chodzi stricte o nas, o nasze "ja", to już jest nieco bardziej interesujące. Niezgodne jest powiedzieć, że przez cały czas, jak Bóg przykazał, siedzieliśmy grzecznie w swoim ciele, obserwując tę samą szaroburą rzeczywistość. Tak nie było. Nasze "ja", my sami przez te, dajmy na to, że kilkadziesiąt minut, stworzyliśmy sobie w głowie świat o wiele ciekawszy, o wiele lepsze okoliczności, bo, wiadomo, drinki, blondynki... Zresztą mało tego, kiedy nasze ciało, niczym pusta, zaprogramowana skorupa, doniosła nas, będących w jakichś erotycznych uściskach, prosto do domu, nagle zbudziliśmy się z jednego widoku sprzed oczu na koszt drugiego, by, przekręcając kluczyk, jedząc jakąś obiado-kolację, pogrążyć się w lekturze i znów, zostawiając ciało na pastwę 20m2, radośnie uciekając w kolejny świat, zależny tym razem nie tyle od naszych fantazji, co od wizji autora książki.

Jesteśmy zatem wiecznymi podróżnikami, robiącymi co i rusz cokolwiek, by wydostać się z tego, co widzimy od razu po przebudzeniu. Przynajmniej robimy to w większości, a każdy na pewno nieraz się na tym złapał. Zobaczmy zatem, jacy to my niestali w gruncie rzeczy jesteśmy. Raz pracujemy za biurem, innym razem pijemy drinki, choć nasze fizyczne ciało lezie od tego biura do łóżka, to nasze, powiedzmy, ciało zmyślone ma się o wiele lepiej, zapatrując się już na roznegliżowaną blondynkę, a z kolei innym jeszcze razem zdobywamy kosmos z Lemem.

A potem idziemy spać, zostawiamy nasze cielsko na leżaku, samemu przenosząc się w niebyt, a jak umysł pozwoli, to ponownie wchodząc w jakąś inną rzeczywistość, ale tym razem nieświadomie, pozbawieni pamięci, wiodąc nowe życie, by w końcu zbudzić się, otrząsnąć, zobaczyć, która godzina, po czym ponownie iść do pracy, przenosząc się znów w drodze do niej w świat pięknych blondynek i dobrych drinków.

Nas prawie w tym świecie nie ma. Jest jedynie nasze ciało, my sami hulamy zaś, czy to świadomie, zgodnie z wolą, czy też, podczas snu- nie.

Tak więc sądzę, że, w gruncie rzeczy, jesteśmy bardzo niestali, jak i niestała jest, przynajmniej dla nas, także ta rzeczywistość. Być może "ja" jest wtórne, stanowi funkcję umysłu, który rzutuje nas, jak projektor jakiś, raz w jednej scenerii, raz w innej, a raz być może w prawdziwej (ale cóż w zasadzie prawdziwe w takim rozumieniu w ogóle jest?)... Raz zgodnie z naszą wolą, raz nie, a raz, kiedy nam się nic nie śni, to w ogóle nas nie ma.

Straszne to i piękne zarazem, jak bardzo istność naszego "ja", naszej osobowości, a czasem i naszego widoku sprzed oczu zależy od całej kanonady zmiennych. Wystarczy odebrać nam pamięć, co się dzieje we śnie, bądź w chorobie, byśmy stali się puści, jak dzieci, byśmy kreowali osobowość od nowa, na nowo też stając się całkiem innymi ludźmi, równie dobrze można by nam dać też całkiem nowe imię i nazwisko.

A wystarczy, że zostawimy nasze materialne ciało, flirtując z blondynkami lub uciekając przed smokiem we śnie, by naraz zmienił się nam i widok sprzed oczu, a my, nie zważając na to, dalej będziemy mieli nowy obraz za rzeczywistość, szczególnie we śnie, gdy nie mamy pamięci rzeczywistości, więc i widoku sprzed tych, by tak jakoś nazwać, fizycznych oczu i to tylko z jakichś kilku godzin wstecz.

Dalej, jak nic nam się nie śni, znikamy, co sprawia, że nasze "ja" jest jakoby myśl, jakby bajanie jakieś, które raz jest, innym razem go nie ma. Raz jest tu, raz gdziekolwiek indziej, a raz całkiem inaczej wygląda, jak pobawić się jego pamięcią.

Jak bardzo to przypomina nasze myśli, których nieśmiertelnymi, ani prymarnymi nigdy byśmy nie nazywali. 

Tacy to jesteśmy, jakby zmienną funkcją swojego własnego umysłu, rzucaną raz w kraj krętych dróg od i do pracy, a raz w światy smoków i nagich blondynek. Raz z pamięcią dnia poprzedniego, raz bez, raz z jednym imieniem, raz z innym, a czasem to w ogóle nas nie ma.

48.

Jaki byłby, według Państwa, ogólny atrybut nie tyle nawet świadomości, co w ogóle całego, bożego życia?

Ja sądzę, że takim mógłby być cel. Dość popatrzeć, że człowiek, jego weźmy, to wręcz zbiór celów, a zresztą- całe jego życie stanowi wielki celów aglomerat! Niektóre nakłada na siebie on sam, dzięki czemu w jakiś sposób odróżniamy jedno życie od drugiego. Niektóre zaś nałożone są zbiorowo, szczególnie za pomocą ciała, przez naturę samą, choćby taka śmierć, rozpad, a na końcu zapewne i ciemność...

To trzeba przyznać, że nie jedynie świadomość, a życie całe zmierza do różnych celów, z tym, że życie pozbawione świadomości, o ile takie być może, posiada cele zaaplikowane jedynie przez naturę, tak więc cele ogólne, choćby jedynie dla danego gatunku, bądź zbiorowe dla wszystkich, więc dajmy na to ponownie śmierć i przetrwanie.

Ale jeśli natura aplikuje cele żyjącemu istnieniu, nietrudno dojść wniosku, że podobnie rzecz się ma z istnieniem w ogóle, a więc, jako że powyżej mieliśmy rzeczy ożywione, teraz musimy zająć się tymi nieożywionymi.

Toż nawet i kamień, chcąc nie chcąc, nie pozostanie w swojej postaci po wsze czasy, a zdaje się być on najbardziej martwą ze wszystkich rzeczy. 

Wszystko zdaje się nie trwać w miejscu, dokądś zmierzać, a skoro zmierzać, to i mieć cel, ku któremu dąży. A zresztą, nawet, gdyby odjąć naraz czas od tego wszelkiego bytu, a przez niego i ruch sam, i tak celem istnienia byłoby wówczas po prostu być w swej nieruchomej istocie. 

Nadal więc od celu nie idzie uciec.

Nie uciekniemy i od ruchu zresztą, nie uciekniemy, jak wyżej, od celu, choć jest to poniekąd pozorne. Zdaje się, że to, co istnieje, cel swój ma, choćby przez samo swoje istnienie. Jednakże, kiedy prymarny cel naszej świadomości zostanie osiągnięty, a ta w ostatniej godzinie życia pogrąży się w niebycie, wówczas, lepsi od ewentualnego Boga nawet, wyzwolimy się od ruchu, mało że od niego, to w dodatku wyzwolimy się od celu, bo ten zdaje się nie tykać jedynie tego, czego nie ma.

Tego jedynie nie mogą schwytać jego pozornie już wszechmocne łapska.

To jest zatem, według mnie, podstawowy atrybut widoczny szczególnie, jeśli chodzi o życie, a już najszczególniej, gdy idzie o życie świadome.

Jednak, jak tak się zastanowić, to i przypisać go można istnieniu w ogóle, czy też by było ono żywe, czy też przeciwnie - nie.

47.

Co to jest "coś"? W zasadzie jest to pytanie również i o to, czym jest samo istnienie. Pytanie chyba najbardziej ze wszystkich fundamentalne, na które w odpowiedzi mamy jedynie założenia, w których to musieliśmy przyjąć choćby to, że to, co jest, poznawalne musi być zmysłami, jako że inaczej nie moglibyśmy uprawiać w ogóle nauki, ba, jakiegokolwiek poznania.

Wiele razy podawałem, że, idąc tą definicją, równie "czymś" moglibyśmy nazwać także i conocny świat snu, jako że w nim umysł kreuje nam podobne, znane z jawy zmysły, dzięki którym na równi możemy czuć zapachy, dotyk, możemy widzieć czy słyszeć..., co przełożenie ma w tym, że, będąc we śnie, przez myśl nam nie przejdzie, by oskarżyć go o ułudę.

Więc, by powyższe uściślić, można przyjąć, że "coś" to nie tylko to, co jednostkowo jesteśmy w stanie odebrać zmysłami, a to, co odebrać mogą wszyscy, zbiorowo. 

To jednak też oczywiście idzie podważyć, bo, wracając do przykładu snu, w nim to, co my widzimy, widzą też i inne, zdawać by się mogło, równie świadome istoty, których we śnie nijak nie oskarżylibyśmy o fikcyjność, a powiedzenie im, że są jedynie fantazją umysłu, wydawałoby się być, z poziomu snu, na równi obelgą, co powiedzenie tegoż samego na jawie.

Oprócz tego, ponownie wracając do jawy, musielibyśmy założyć przy takim rozumieniu i to, że nasze zmysły dają nam jedyne możliwe o rzeczywistości dane. Jednak takie założenie jest bardzo egoistyczne. Gdybyśmy wszyscy byli ślepi, nijak nie osiągnęlibyśmy wiedzy o istnieniu kolorów. Być może teraz równie brak nam wszystkim jakiegoś zmysłu, który, możliwe, że nie jest co prawda konieczny do sprawnego funkcjonowania, ale który zabiera nam znaczną o rzeczywistości wiedzę, której z kolei nie jesteśmy w stanie posiąść choćby za pomocą intelektu, a za nim i za pomocą technik przedłużania choćby w nieskończoność zmysłów nam przez naturę danych.

A odpowiedź na tytułowe pytanie jest niezbędna, by np. dojść pierwszej przyczyny. Inaczej będzie ona, podobnie jak teraz, nie wiedzą, czym "coś" jest, czym jest istnienie, a jedynie założeniem, które poweźmiemy, by tę przyczynę i jej konsekwencje badać na tyle, na ile jesteśmy w stanie, ale nie, by dojść do prawdy, która po wsze czasy mogłaby być poza naszym cielesnym, ale nawet i intelektualnym zasięgiem.

Oczywiście nie wydaje się być ścieżki wyjścia. Warto mieć zatem zawsze na uwadze, że być może poznajemy jedynie ułamek rzeczywistości, więc czy rzeczywistość w ogóle? Ułamek, któremu przypisujemy miano czegoś, co jest, i to w dodatku, co jest jedyne i innego być nie może. Czy zatem koło jest samochodem? Toż ta nasza rzeczywistość wcale nie musi być obiektywna, a gatunkowa, zbiorowa, a więc i gdzieś tam, licząc miarą gatunku, także indywidualna, niczym tak, jak, licząc miarą jednostki, każdej nocy rzeczywistością na kilka następnych godzin staje się dla tejże jednostki jej indywidualny sen.

Tu w dodatku można zauważyć, jaką hipokryzją wydaje się być twierdzenie, że doświadczenia osobiste jednostek, choćby nie wiem jak fantastyczne, naraz miałyby być fikcją. 

Nie wiedząc na koniec na pewno, czym jest "coś", można pomyśleć, jak dalece nie wiemy, czym jest też i nasze "ja"...

46.

Czyż nie jest tak, albo raczej, czy tak być nie może, że miłość pomiędzy osobami, nie tyle nie jest niczym niezwykłym nawet, co stanowić ma jedynie prostą wytyczną, dyrektywę natury, do której w celu mamy dążenie?

Można to łatwo wyjaśnić, jako że człowiek, co od natury samej dane, dąży do przyjemności. A robi to, gdyż tam, gdzie mu raz i choćby przyjemnie, tam zdaje się, że również i dobrze. Skoro zaś dobrze, to przecież i bezpiecznie, a jeśli bezpiecznie, to, by tego w nieskończoność jakąś nie rozwarstwiać, tam warto po wieki choćby i pozostać, jako że tam właśnie, po prostu, najłatwiej jest przetrwać.

A o to, o nic więcej, zdaje się nie chodzić naturze, jak tylko, by dzieło jej, człowiek, przetrwać mogło i by się mogło rozrastać.

A więc, by to, co wcześniej, zespolić, naturalnym będzie dążenie do przyjemności, nic w tym nie ma zdrożnego, nic również niezwierzęcego, a to, co w tym w istocie jest, to prosty postulat natury, która nam go wpisała, a po to tylko, byśmy po jednym pokoleniu nie wyginęli, nieopatrznie dążąc do nieprzyjemności, a po nitce do kłębka również i do własnej destrukcji. To przecież, co przyjemne, zwykle nam służy, zaś to, co nie, oczywiście przeciwnie.

Gdzie w tym wszystkim jest miłość? Ta jest, albo by być jedynie mogła, najzwyklejszym celem, źródłem jednej z wielu przyjemności. A prościej, dążylibyśmy do miłości tylko dlatego, że ta jest dla nas przyjemna. Nie dlatego byśmy na nią parli, bo jest święta, boska, niewzruszona (na cóż nam nieprzyjemna boskość?), a z powodu naszej naturalnej, dostępnej i nam, ludziom, i wszystkim zwierzętom, skłonności do szukania przyjemności. Tych, jak powiedzieliśmy, szukać musimy, by o całym gatunku nigdy nie mówiono, o ile jakiś rozumny i wprawiony w słowie miałby się jeszcze na tej ziemi pojawić, w czasie przeszłym.

Cóż zatem takiego niezwykłego teraz, po tym, co wyżej, widać w miłości? Ta, obnażona z pierwiastków jakichś boskich, stała się jakby światłem, do której lecą ćmy, nie dlatego, że chcą, nie dlatego, by to światło i doń dążenie miało w sobie cokolwiek innego, niż prostą naturę i prosty, warunkujący przetrwanie, zwierzęcy instynkt.

A dalej jeszcze idźmy, bo przecież z tego, co wyżej, nietrudno też porozmyślać i nad tym, do czego naturze, byśmy w miłości odczuwali przyjemność, a zatem byśmy do niej parli. Otóż, jak było, naturze chodzić ma o to, by dzieło jej przetrwało, a zatem i w samej miłości musi być taki czynnik, który w przetrwaniu winien pomagać. I tu już nietrudno chyba wywnioskować, że takim właśnie czynnikiem mogłaby być prosta kopulacja, o której prostocie już nie tutaj, a wcześniej pisałem, a która, jak żadna inna, służy właśnie temu, by nie mówiono o nas, o gatunku całym, w czasie przeszłym.

To jednak wydaje się być mało. Łatwo sobie przecież wyobrazić, że, jak i u zwierząt, tak również u ludzi wystarczyć mogłoby najzwyklejsze pożądanie. Toż ono byłoby nawet i lepsze, można powiedzieć, jako że, za nim jedynie podążając, nie ograniczalibyśmy się w rozrodzie z najróżniejszymi osobami, tym samym na potęgę mnożąc całą ludzkość choćby i w nieskończoność, jakby w masowej produkcji...

Niemniej i taki zarzut można odeprzeć, jako że miłość nie służy jedynie kopulacji, choć to oczywiście jej nieodłączny element, ale też i opiece. Człowiek jest stadny, człowiek musi się zająć człowiekiem, co choćby widać w opiece nad noworodkami, która jest niezbędna, jako że te, same, nijak zająć się sobą nie potrafią. Miłość łączy, miłość przywiązuje, miłość sprawia, że nie rozejdziemy się w cztery strony świata, że nie zostawimy potomstwa, nie zostawimy drugiego człowieka, a wręcz przeciwnie, będziemy się o niego troszczyć, ułatwiając sobie nawzajem życie, które, łatwiejsze, będzie tym samym również i przyjemniejsze, a skoro zaś takie, to, by znowu tego nie ciągnąć jak na początku, będzie po prostu bezpieczniejsze. Razem jest prościej, razem też bezpieczniej, wygodniej, łatwiej, co widać dziś, przyglądając się czy to rodzinom, czy to i całym państwom.

Wszystkiego zaś, co wyżej, nie dało się uprościć do prostego instynktu, jako że sam człowiek nie jest przecież wzorem prostoty, a to przez umysł, przez myślenie, przez, jak tutaj nawet, zastanawianie. Potrzebne było coś więcej, tym więcej miało być uczucie, miłość właśnie, lecz, jak dobrze się jej jednak przyjrzeć, i ona wydaje się być nie więcej, nawet pomimo naszej złożoności, nie więcej, niż ekstatyczną przyjemnością, do której, ku uciesze i naturalnemu porządkowi natury, dążymy.

To myśmy ją później, tę przyjemność, tę ekstazę uwznioślili, by oddzielić ją jak najbardziej od jej i naszego tym samym zwierzęcego pierwiastka, a może i pochodzenia, jakby ćmy, które, gdyby tylko miały czym, z pewnością wychwalałyby w swych poematach światło.

I tak oto miłość stała się niczym więcej, niż naturą, nie więcej, niż instynktem, nie więcej się stała, niż skomplikowaną dopiero potem przez umysł prostotą. Prostotą natury, prostotą jednakże i zbawienną, jako że dzięki tym instynktownym odruchom właśnie, dzięki tej prostej, niczym cep, wytycznej, do której ziszczenia instynktownie mamy dążyć, możemy sami o sobie mówić, że nadal chodzimy po ziemi, że nadal jesteśmy.

45.

Lem kiedyś wymyślił bardzo ciekawą bajkę, w której, o ile mnie pamięć w tej chwili nie kłamie, bohater, przelatując nad planetą pełną wszelakiego przerdzewiałego złomu i innego w ten deseń tałatajstwa, wyrzucił nań jakiś śmieć. Ten z kolei potrącił śmieć kolejny. Ten jeszcze jeden, aż po nitce do kłębka wyrzutki te, złączywszy się razem, uformowały z siebie samych świadomość. Ta była w pełni możliwości, niemniej jedynie umysłowych, bo też, jeśli idzie o cielesność, w której przyszło jej egzystować..., ta pozbawiona była jakichkolwiek zmysłów, a w konsekwencji sama istota pojęcia nawet nie miała, że coś, poza nią, się w ogóle znajduje.

I tak trwała ona, jej "ja", pośród głuchej pustki jej własnego umysłu, aż w końcu zaczęła myśleć... I tak z myśli, po latach, pośrodku niczego wyekstrahowała planety, oczywiście jedynie w swojej głowie, z mocy wyobraźni... A na tych planetach społeczności całe, które walczyły, kochały, bały się, a przede wszystkim wyznawały tę istotę, zgodnie z jej wolą, uznając ją za Boga, Pana Dobrobytu, Wielkiego Opiekuna i Stwórcę Totalnego.

I tak było przez wiele lat, aż w końcu, w wyniku naturalnych przemian na planecie, do tej nieruchomej, myślącej, mechanicznej istoty dostała się woda... A jako, że ta była, jak wcześniej, mechaniczna, naraz uległa zwarciu i tak, jak przypadek sprawił świadome życie, które wymyśliło światy, w których mianowało siebie Bogiem, tak i przypadek ukrócił i Boga, i całe jego wielkie, wymyślone globy.

...

To nie jest tak odległe od nas, jak być się może, przez te inne planety, zdaje. To moglibyśmy być my. A nawet jeśli mieliśmy więcej szczęścia, to i tak podobnej ułudzie ulegamy każdorazowo w nocy, we śnie (a kto wie, czy i nie za dnia), z tą jedną różnicą, że to, co tam widzimy, tego nijak świadomie nie kreujemy, a, poddani uporządkowanym przez nieświadomy umysł myślom, błądzimy w świecie snu, bojąc się, jak i na jawie, śmierci, nie pamiętając tego, tak oczywiście realnego z perspektywy jawy, świata.

A gdyby przyśnił nam się sen podobny do powyższej historii... Nocą umysł, odbierając nam, jak zwykle, pamięć, wtłoczyłby nas w wyśnione ciało bez rąk, nóg, oczu, nosa, skazując nas na tworzenie naszych własnych globów, naszych małych, oddanych społeczeństw, dla których bylibyśmy tak samo..., by zresztą i tak naraz wybudzić nas, przywrócić do świata jawy, oddać pamięć z poprzednich dni, a więc z nią i naszą codzienną osobowość, tożsamość, imię i nazwisko, powoli odbierając jednak pamięć wyniesioną ze snu i tego, że, kiedy w nim byliśmy, nijak by nam w głowie nie postało, że ten jest jakąkolwiek ułudą, że istnieje coś, co jest bardziej rzeczywiste, coś, z poziomu czego ten świat nazywamy światem snu, ułudą, fikcją... 

A gdyby spełnił się scenariusz z tym niewładnym, bezzmysłowym ciałem, to i w żaden sposób by nam nawet nie postało też to, że jest w ogóle i świat snu, w którym się ślepi i głusi znajdujemy, a co jest, to jedynie nasze własne, wymyślone globy, których jesteśmy jakże wielkimi Panami, dopóki to wszystko się nie skończy i znów nie wybudzimy się, po raz kolejny sądząc, że oto teraz znaleźliśmy się w jedynej, bożej rzeczywistości.

Warto się nad tym zastanowić i inaczej spojrzeć na to, co dane nam przed oczyma.

44.

Jaka seksualność jest zwykła i jaka jest zwierzęca... Jak tam zajrzeć dogłębnie, to nic w niej nie ma z tej subtelnej miłości, czymkolwiek by ta na końcu miała się nie okazać... A musimy to założyć, bo jakby w istocie napastować, że jakaś szczytna miłość tam się jednak znajduje, to i przytaknąć musielibyśmy też wówczas i na to, że to, z definicji ludzkie, aspirujące nas do samej wręcz boskości uczucie, nie lepsze jest od zwykłej zwierzęcej huci.

Dość spojrzeć, nie interesują nas w pożądaniu ani kości (czaszka jest przerażająca), ani wnętrzności nawet, bo cóż takiego atrakcyjnego znowu ma być niby w jelicie grubym, nie zdolności umysłowe zwykle pociągają, a jedynie określony kształt, mało, kształt jedynie zewnętrzny, określona bryła w zasadzie, określone tej bryły kontury, które się najlepiej dodatkowo ruszają i wydają określone dźwięki, a to tylko, żebyśmy przypadkiem nie kopulowali z drewnianą rzeźbą na ten przykład, co dla natury nie miałoby najmniejszego sensu, jako że nie skutkowałoby przedłużeniem naszego sięgającego do Olimpu gatunku.

Ot, jak bardzo jesteśmy zwierzęcy. Jeśli teraz miłość zwiążemy z pożądaniem seksualnym, co, sądzę, nie odległe aż tak byłoby prawdzie, wszak zakochujemy się głównie w płci przeciwnej, i głównie z powodu nieneutralnych dla naszych zmysłowych pragnień względów, wówczas to, co miało góry przesuwać i światy całe tworzyć, będzie zwykłym, sprawiającym nieraz i nie do opanowania przyjemność instynktem, prezentem matki natury, służącym nam, jej kolejnemu dziełu, do jego samego przetrwania.

Do zwykłego tylko przetrwania. 

A być może równie naturalną wydawać się może miłość do niezdolnych do życia bez rodziców dzieci, tutaj też wszystkim- jedynie przetrwanie.

Jakież to dla nas, Bogów, upokarzające, dzielić los ze zwierzętami, jak to w poniższej dobrej, starej nucie...

https://www.youtube.com/watch?v=P_Y4-4mh68U

43.

Głupie jest, według mnie, i bez przyszłości wmawiać sobie ku pociesze, że ważna jest jedynie teraźniejszość. Takie wmawianie sobie zresztą się i tak nijak udać nie może, bo z tyłu doskwiera nam natrętna, jak mucha myśl, że przyszłość, choć na razie nie istnieje co prawda, to i tak jest o niebo bardziej prawdopodobna, niż jej brak. 

Szczęście, jak i tą teraźniejszość, można osiągnąć oczywiście nie wdając się w stres o przyszłość, ale takie myślenie jest drażliwe, bo też i cała nasza egzystencja wtłacza nas we wszelkiej maści stresy. Sądzę, że kluczem jest nie tyle myśl, by unikać presji, martwienia się, smutku, bo to samo w sobie stres powoduje, nie myśl nawet, że istnieje jedynie teraźniejszość, bo, jak wyżej, prawdopodobne jest, że przyszłość się zadzieje na równi, ale kluczem może być przekonanie, że z sytuacji, w której się znaleźliśmy, a która nic przyjemnego w nas nie wywołuje, możemy naraz, w każdej chwili uciec, nie tyle tylko uciec, co uciec do czegoś lepszego. A więc kluczem jest zapanowanie nad przyszłością. W jaki sposób, o tym dalej.

Oczywiście pozornie nie zawsze możemy to zrobić, choćby przez warunki życiowe, z których nieczęsto dane nam będzie się wypętać. A pozornie, bo wystarczy zauważyć, że wszelkie, co złe, ale i co dobre, łączy się z naszym życiem. Otóż najpierw musimy żyć, by przyjemności, ale też i stresu, presji, smutku, od których chcemy uciec, w ogóle doświadczyć. Są to stany wobec życia wtórne, z życia dopiero wyrastające.

A zatem jeśli przyjmiemy dla własnego użytku, że w każdej chwili możemy się swego, nie tyle nawet sytuacji, co samego życia pozbyć, powinniśmy wówczas dopiero żyć chwilą, a zważać jedynie na to, na co chcemy, bo prawdopodobieństwo przyszłości, tego mianowicie, czy się ona w ogóle zadzieje, zależeć będzie jedynie od nas. To dopiero jest teraźniejszość! W każdej chwili, jeśli uznamy, że życie dalsze nie będzie miało sensu, albo że nie czeka nas nic w nim choćby i wystarczająco pięknego, możemy po prostu wyskoczyć z balkonu, uciekając od nieprzyjemności.

Problem w tym oczywiście, że nie sposób do życia powrócić, więc i nie sposób się rozmyślić. Zresztą boimy się śmierci, sama myśl, że po niej nic nie ma, jest z gruntu nieprzyjemna dla istot, które są i traktują to istnienie jako cenny skarb. Zatem w takim rozumieniu przyszłość, która nas spotka, będzie niezbyt piękna, bo nie będzie jej wcale, co niszczy cały sens powyższych przedsięwzięć.

My szukamy przecież doczesnego szczęścia w nieszczęśliwym życiu, a wizja złej przyszłości powodować będzie dalej w nas strach o nią i problem, co mamy począć, w konsekwencji presję i stres. Nie posunęliśmy się zatem ani o krok naprzód.

A więc, by powyższemu zaradzić, najlepiej mogliby mieć ludzie odpowiednio religijni, którzy nie dość, że będą mieć wybór kiedy odejść z tego świata, to i jeszcze w dodatku wizję przyszłości, z tym, że już niedoczesnej, przyszłości w dodatku pięknej, przyszłości wynikającej z wiary. Wyobraźmy sobie, że powstaje religia, która postuluje takie oto właśnie postulaty, że po śmierci nawet niech będzie prawda katolicka ze swoim piekłem i rajem, z tą jednak różnicą, że pozwalałaby się zabić, kiedy uznamy, że warto już uciec od być może nieprzychylnej nam doczesności. I jeszcze nadal trafić dzięki temu, albo inaczej, pomimo tego do nieba. Tu już kreujemy sobie przyszłość wiarą.

Tacy ludzie byliby naprawdę szczęśliwi i wcale, sądzę, nie byłoby masowych samobójstw, jak ktoś mógłby stwierdzić. Szczęście dawałaby wiara w to, że w każdej chwili mogę z sobą skończyć, uciekając od być może niezbyt obiecującej, a prawdopodobnej przyszłości, którą zresztą nie tak zawsze można zmienić, wprost do anielskich uciech. Już sama świadomość, że w każdej chwili mogę ot tak wyjść i jeszcze nie będzie czekać mnie pustka, a piękno i trąba anielska... To uspokaja w najgorszych trudach, sprawiając, że przemierzać się będzie życie ze spokojem, ciekawością, bezstresowo, nie bacząc na jutro, nie bojąc się tego, co będzie, co przyniesienie nieraz nieskory do słuchania nas los, nie niszcząc się przez ogrom niepowodzeń, nie bojąc się zależnej w czasie od nas doczesnej przyszłości, a równocześnie nadal bojąc się wizji piekła za wszelkiej maści nasze nieprawości, z której wyłączona zostaje przecież, co ważne, jedynie sama możliwość ucieczki z tego świata na życzenie bez piekielnej konsekwencji tego czynu.

Będzie to sen, który możemy zwiedzać i w każdej chwili, jakoby na życzenie, się zeń obudzić. 

W zmianie tego jednego elementu chodzi nie o propagowanie samobójstw, a o samą możliwość i wiarę w, zamiast niesłużące nikomu potępienie, to w jej pozytywne konsekwencje, które nie negują, jak zresztą wyżej, piekła za jakiekolwiek, można powiedzieć, że inne, nieprawe postępowanie. 

Oczywiście pal licho, czy byłaby to prawda. Nie o prawdę w wierze chodzi. Jeśli by taka nie była, a po śmierci byłoby jedno nic, to nawet miejsca by nie było, byśmy pożałowali swojej decyzji, tak samo, jak miejsca by nie było i teraz na pożałowanie decyzji wiary w religię, która na równi okazała się być ułudą.

Jeśli coś by jednak było, tylko inne, przecież i tak religie opierają się na subiektywnych, pocieszających śmiertelników muszących poradzić sobie ze swą śmiertelnością założeniach, więc nie można stwierdzić, co bardziej jest prawdopodobne, co mniej. Skoro zaś nie można, to warto wybrać takie dogmaty, które nas, albo pozostałych szczerze w nie wierzących, pocieszą najlepiej.

Taka zmiana jednego elementu, uważam, że, jak wcześniej, jedynie szczerze wierzących oczywiście, pocieszyłaby bardzo skutecznie. 

Poczucie, że, co wokół, to sen, z którego zawsze możemy obudzić się w lepszym świecie, dla wielu będzie zbawiennym o wiele bardziej, niż taka sama wartość wiary mówiącej, że jest to co prawda w pewnym sensie sen, ale który śnić trzeba, pod groźbą wrzącej smoły, do końca.

I to, i to jest wiarą, i to, i to może być więc ułudą. Ale jeśli już mamy w coś jedynie wierzyć, to niech to chociaż nam jedynie dobrze służy.

A przemyślenie to wzięło się z wczorajszego dnia, kiedy oglądałem pewien popularny kanał katolicki i zobaczyłem pod nim komentarze, gdzie ludzie na wyrywki prześcigali się, jak złe mają życie, jak bardzo nie mogą z nim nic zrobić, co nieraz faktycznie, podług mnie, nie odbiegało i nazbyt od prawdy, ale muszą go ku swej udręce dożyć, by wieść radosne życie z Jezusem, po wsze już czasy. Gdyby przemianować ich wiarę jedynie w tym aspekcie, że w każdej chwili mogą odejść bez piekielnych konsekwencji..., myślę, że, nie traktując życia i idącej za nim doczesnej przyszłości wówczas nazbyt poważnie, ale i realnie, daliby mu i sobie w nim kolejną jeszcze szansę, żyjąc dopiero tak postulowaną wszem i wobec teraźniejszością, teraźniejszością wyzbytą ze strachu o kolejne doczesne jutro.

I wcześniej, i teraz byłaby to równie subiektywna, równej też wartości wiara.

Stąd zaś ten artykuł.

42.

Jaki powinien być cel całej ludzkości? Chodzi o to, do czego powinniśmy dążyć jako gatunek, jaki cel ostateczny powinien nam przyświecać i jakie na jego zrealizowanie odpowiednie by były środki?

Ja zauważam tendencje, że czynimy wszystko, by życie raz, że było łatwiejsze, a dwa, że przyjemniejsze. Przyjemność zaś jest celem srogiej większości jednostek, więc dalej można przyjąć, że i całego społeczeństwa. Niemniej wpadamy tu w błędne koła, jako że łatwość życia dla jednego osobnika często okupowana jest trudami rzeszy pozostałej. To samo zresztą z przyjemnością, gdzie ta często niesie za sobą mordęgę całych mas.

Toż nawet wojny powodują przyjemność u jednych poprzez osiągnięcie celu zwycięstwa, a mękę u tych, którzy nie mają wyboru, ani nic do powiedzenia w tej sprawie.

Tak więc można tu przyjąć, że globalnie każdy może pozwolić sobie na inny rodzaj przyjemności. Rodzaje te są od siebie zależne. Przyjemność, do której dążyć będzie osoba sytuująca się niżej w hierarchii społecznej, częściej będzie zależna od przyjemności tych, co są wyżej, co właśnie przykład wojny doskonale pokazuje.

Sama pozycja zaś w hierarchii jest zależna od czynników najczęściej materialnych. Im kto więcej ma dóbr, tym jest ważniejszy, bo i cała nasza cywilizacja składająca się z państw, by te mogły przetrwać, opiera się na tych dóbr wymianie, a więc kto posiada ich więcej, tym na ową wymianę ma większy wpływ.

Można przyjąć, że doskonałą idyllą byłby stan, w którym całe życie poświęcać możemy na jakiekolwiek chcemy przyjemności, co zdaje się być niemożliwe, bo niepodobna pomyśleć, by w żadnym razie przyjemność jednego nie kolidowała z przyjemnością drugiego. Niemniej właśnie do takiej ujednoliconej przyjemności zdąża nasza cywilizacja poprzez nieprzyjemną oczywiście pracę, tak więc wysiłek, który dopiero w przyszłości ma nam dać to, czego chcemy, więc co sprawi nam radość.

Zapewne nigdy cywilizacja nie osiągnie udanego komunizmu przyjemnościowego, jako że każdy będzie dążył do pogłębiania swej własnej przyjemności, która, co ustaliliśmy, jakże często kłóci się z realizacją pozostałych. A zatem błąkać tak się będziemy od nierównego kapitalizmu po komunizm, gdzie ustalać będziemy ogólnie przyjęty poziom przyjemności, poza który żaden nie powinien się wychylać. To oczywiście w wyniku naszych różnorodnych preferencji nie ma prawa zaistnieć, więc ponownie popadniemy w kapitalizm, by zawiedzeni dysproporcją pragnień, które realizowane są często kosztem pragnień innych, ponownie chybotać się w drugą, komunistyczną stronę. 

I ta chybotliwość jest też dla nas zbawieniem i ratunkiem. Bo gdyby okazało się, że gatunek nasz wyrobi praktykę permanentnej przyjemności dla każdego..., jeśli kiedyś osiągnęlibyśmy ten cel, wówczas upadlibyśmy natychmiast w permanentnej ekstazie, jako że nikt nie chciałby podejmować jakiejkolwiek pracy, która przeważnie jest nieprzyjemna, a na której przez lata do osiągniętego dobrobytu dążyliśmy. Byłby wówczas swoisty stupor cywilizacyjny, zastój, następnie regres, w tym umysłowy, bo też i mało który będzie chcieć się trudzić na zdobywanie wiedzy kosztem łatwiejszych przyjemności dostępnych ot tak każdemu...

Na końcu stalibyśmy się prostymi, dążącymi do przyjemności zwierzętami, dla których cały zmechanizowany świat przodków, który im te możliwości umożliwił, będzie niczym płód odległej, niezwykle inteligentnej obcej cywilizacji.

Taki byłby nasz koniec, który przez naszą zaborczą naturę najpewniej nigdy nie dojdzie do swego skutku, chwalić Boga.

Choć to ostatnie to nie do końca. Można przyjąć, że z czasem osiągniemy na tyle dobrobytu dostępnego ot tak, jakiegoś dobrobytu podstawowego, że ten będzie większości z nas wystarczał, ale myślę, że ci, którzy mają ambitniejsze cele w przyjemności, wymagające nieprzyjemnej pracy i odpowiedniej ważności w hierarchii społecznej, nigdy do tego nie dopuszczą, bo wówczas sami zapewne przyjemności nie uzyskają, a niepodobna, by, poświęcając swe marzenia, nigdy do tego nie próbować dążyć.