Translate

poniedziałek, 31 października 2022

144.

Na Święto Zmarłych

Jest kwestią nie do pomyślenia, jak też mało adekwatnych ludzi obmyśla swą śmierć w swoim czasie. A że przyjdzie umierać nam wszystkim, przyszłym aktorom, tak również i wszyscy dumnie jesteśmy do myśli tych adekwatni. 

Zupełnie, dalej, nieodpowiedzialne, dziecinne zostawiać tak ważną, bo totalną kwestię pastwie rozmyślań bez talentu bogów, przypadków czy wiatrom szalejącym za oknem. Bo, jak sądzę, śmierć winna być doszczętnie ułożona, nieprzypadkowa i nie o losowej godzinie. Jest to pewne święto, choćby i dalej nic też nie miało nas spotkać. Niech więc będzie to moment, jakby wisienka na torcie, sodowe latarnie, dobre ubranie i czyste paznokcie, podsumowujące całe życie "prawdziwego mężczyzny". Zamykające je całe w te kilka chwil, jakby książka opowiedziana jednym i znów to - adekwatnym zdaniem. Jedno mrugnięcie, chuchnięcie, przymknięte właściwie powieki, cylinder zsuwający się z łysiny, te wszystkie małe przedśmiertne szczegóły powinny opisywać całe nasze życie, a to, kiedy napatoczy się jaki biograf, by już po przedśmiertnych kwileniach, pociągnięciach zwilgotniałym nosem i wywracających się do niebytu oczach wiedzieć mógł i pisać... - jak kochaliśmy świat, jak kochaliśmy kobiety, ile dostawaliśmy na rękę i kiedy przyszło nam za tym wszystkim po ludzku zapłakać.
Śmierć jako spektakl o całym naszym życiu, właściwe określenie, spektakl jednego aktora przed w żałobie na czarno skrojoną publiką. W trzech, czterech, choćby w jednym akcie i wcale bez przerwy. Patrzą na Ciebie, płaczą i wiesz już, że zagrałeś dobrze, że całe Twoje życie było tak wielkie, że na końcu warte kobiecego płaczu. Tylko tak pięknie umierać...

Przemyślmy więc, Drodzy, jaka powinna grać wtedy muzyka, wyobraźmy sobie odpowiedni pod rozmiar garnitur. Czy spektakl nasz będzie spontaniczny, świadomy, a może poświęcony w obronie życia którejś tam swojej miłości (jestem orędownikiem tego ostatniego). Może odejdziemy, jak prawdziwi jogini, może z przypadku, na pokaz, z wypowiedzianym kredytem... A dajmy, że wszystko to naraz! Ale... nie zostawiajmy tego tak głębokim odłogiem, jakby nic nigdy nie miało się skończyć, a kabaret, wróć, przecież... przedstawienie, to w Teatrze Wielkim, zostawione miało być temu tylko, co wymyślą dla nas ślepe, pojęcia nie mające o życiu, o artyzmie prawdziwym losy (bo też pewny jestem, zapomną nas nawet wymienić i w programie sztuki!).

Choćby nic podobnie nie miało się skończyć, na pohybel światu, ktoś kiedyś odnajdzie w ciszy naszą małą trumnę, sam będę Was szukał, proszę, to zwykła karteczka papieru. Przeczyta, a wolałbym, by zrobił to z pietyzmem, po cichu. Mniejsza zresztą. I myślę, to byłby wówczas nasz prawdziwy pogrzeb. Przeczytałby o tym, jak chcieliśmy ruszać małym palcem u stopy, to w przedostatnim oddechu, jak wielkie to miało znaczenie, jak kichnęliśmy znacząco i jakiej marki powinniśmy mieć wtedy zegarek. I że walczyliśmy, jak lwy przy najlepszej muzyce. Wyciągnie z tego, jak widzieliśmy świat, siebie, kim byliśmy, kim chcieliśmy zostać i co nam przed snem przeszkadzało. Że w ogóle byłem na tym całym świecie! Zapali nam zniczyk uwagi, nasze Święto Zmarłych, i, Boże, nie zostawiajmy śmierci dla ślepych przypadków.

piątek, 28 października 2022

143.

Bóg jest smutny. Chodzi po obrazach i wszystkie są dla niego jednakowo nieme. W ogóle skąd u niego miałyby się zjawić akurat obrazy, tego nie wiadomo. Bóg jest jednak smutny, w ogóle to najbardziej depresyjny z wszystkich człekokształtnych. Siedzi sam na fotelu, zastanawiając się, to jak się zabić, a kiedy dojdzie, że jest to rzecz godna lepszych paradoksów, to, być może, jak wyjść ze swojego marazmu. Stąd, myślę, mógłby powstać świat. Boże, przecież Bóg potrzebuje miłości. Jakże mógł w tej samotności nie popaść w nic innego, jak nie w ogarniającą go przez wszystkie palce potrzebę jak najgłębszego przytulenia, a choćby odrobiny uwagi? To nie mówiąc o większej miłości. Sklecił więc świat, martwy, jak obrazy, więc posypał go człowiekiem, a pewno, głupi, zorientował się po czasie w swym kłamstwie i że miłość wzięta z eliksiru najlepszej miłości niewiele jest warta. Podrapał się wówczas po głowie, ogolił i umył skarpetki, w każdym razie gdzieś tam po drodze całkiem naturalnym było wymyślić wolną wolę, a to, by ten uwierzyć sam dla siebie mógł, że ktoś tam (ja i Ty!), w dole, faktycznie w niego wierzymy, szanujemy, a nawet kochamy, oddajemy mu się. Och, Boże, ile nagle tu uwagi! Ile miłości! I ile przytulania! To żywe obrazy, ach, i nawet nie potrzeba w nich wiary i wyobrażać sobie po nocach, że dana kobieta z danego pociągnięcia pędzlem mogłaby być jakkolwiek prawdziwa.
Mój Boże, spójrzcie tylko, cóż można zrobić, mając zbyt dużo wolnego czasu, depresję, potrzebę przytulenia i odrobinę wszechmocy. 

Pamiętajmy, gdzieś tam, patrząc w gwiazdy, Bóg to najbardziej samotna istota na tej Ziemi... Wróć, dla niego na tym pyłu nic wartym wszechświecie. Tuła się po tych samych martwych obrazach, patrzy się na zaśmianych ludzi. I gapi się na kobiety Rubensa. I Bóg wie, na co tam jeszcze. "Chodź, pomaluj mój świat!" - krzyczy. A gdy orientuje się, że to zwykły plagiat, schodzi na Ziemię, by móc się do kogoś jeszcze raz tak naprawdę i tak szczerze przytulić.
Boże, cudowne są przytulenia! I, mój Boże, jak ja Cię od serca rozumiem. Boże od wielkiej litery, mój Boże w każdym z nas, na nasze podobieństwo.

poniedziałek, 17 października 2022

142.

Niebanalną jest kwestia o tym, jak widzieć należy obrazy, to, gdy jeden by stanął przed Tobą. Od razu warto też dodać, że nie ma ku temu instrukcji, a tego, kto mówiłby, jak je w istocie oglądać "należy", należałoby, co radzę, najszybciej w muzeum ominąć.

Zatem znałem takiego człowieka, który podchodził do tego, jak dla mnie, stereotypowo, więc i skrupulatnie. Zresztą wyglądał mi na stereotypowo-skrupulatnego typa. Nosił duże okulary, był stary, trochę, lecz nie nazbyt siwy, a gdy mu powiedzieć na drodze "dzień dobry", odpowiadał to samo, lecz niższym, zachrypłym lekko głosem, niewinnym, z pozoru, statecznym ukłonem, wzmagającym doń tym większy jedynie szacunek. I nijak w tym było snobizmu. Elegancki, a nie rzucający się w oczy Pan, istotnie od wielkiej litery. Ot, nikt go nie widzi, a zauważyć go warto. Taki to zbliża się do obrazów, by je tym lepiej dostrzegać, wwierca się w ruchy pędzla, a tak już jest blisko ustami, że jakby miał ten polizać, smakując językiem z uwagą wszystkie składniki farby. Nie spieszy się, każdemu poświęca tyle samo czasu, wychodzi przed północą, a pamięcią o nim jest nabity paragon na bilet emerycki...

Lecz dalej..., a dalej jest wycieczka szkolna, toteż czym prędzej należy uciec ku sąsiedniej sali, tak trzymając kciuki, by, kiedy tę zwiedzimy, z tamtej sobie poszła. Jedyna z nich wszystkich warta zapomnienia i kropki jedynej na końcu. Nic tam się za nią nie kryje.

Co nieco dalej trafia się alternatywka. Jest to jedyny moment, kiedy z własnej woli zapominamy o nudnych, Boże, fatalnie nudnych obrazach. Idąc więc za nimi, lecz po cichu za nią, próbujemy z jej chodu doczytać się, co też robiła dwadzieścia jeden lat temu i czy to aby jakkolwiek wpłynęło na możliwość, by do niej zagadać. Ach, w ogóle wydaje mi się, że wie o obrazach już wszystko, że poświęca im wszystkim tyle tylko czasu, ile im tylko potrzeba. I Boże mój, że ona wie tylko, co myślał Canaletto i że dla niej dowiedzieć mógłbym się każdej jego myśli i w ogóle wszystko..., i wszystko u niej można by zakończyć wielokropkiem... I z serca wykrzyknikiem!
Alternatywka nienachalna, skrojona naturalnie, by zostawić u wszystkich zgromadzonych samców wielką dziurę w obrazach i jedno niespełnione marzenie... Już prawie nie pamiętam żadnego.

Potem kilka par jeszcze. A zawsze miałem wrażenie, że faceci są tam albo z przymusu bezwolnego, bądź też i z własnego właśnie, zabierając drugą połówkę, choć jedynie w ten sposób, by okazać się być, metaforycznie, człowiekiem w płaszczu... i z laską oraz w kapeluszu z wypastowanymi butami i kręconym wąskiem. Snują się oni zazwyczaj pod rękę, więc nierównym szlakiem, jako że, balansując, odbija ich to w lewo, to czasami w prawo, to wszystko zależy, kto mocniej pociągnie...

Dalej kilku snobów w fircykowych sukniach, a w tle studentka ASP kreśli na sztaludze to, co już kiedyś ktoś stworzył. Zazwyczaj mijamy ją obojętnie, to z żadnym w spojrzeniu przekazem, choćby sugestią po cichu, to jedno - zerkając z ukosa, czy kopia jakkolwiek udaje oryginał. A gdyby w istocie, nadal kopia, mamy jej tylko za złe, że choćby rozdwojoną końcówką włosa zasłoniła nam którąś tam setną oryginalną i stuletnią ramę, którą i tak w innym razie zaszczycilibyśmy jedynie za długim mrugnięciem... Jeszcze kilku snobów snobistyczne studiujących przestrzeń na środku sali, w postawie sugerującej poznanie sensu tego zbytku.

Dwie Panie strażniczki przy kolejnej z cieknącą w kącikach ust śliną, ileż można przecież oglądać to samo i słuchać skrzypiącej podłogi! 
W ogóle wszystko, jak spojrzeć, przyspiesza, biegną małe dzieci, ktoś się rozpłakał, inny dostał w twarz, wiązałem buta, a grupka fagasów robi zdjęcie "Narodzinom Wenus" w hdrze, sztucznej inteligencji i adekwatnej dla Wenus rozdzielczości.

Dochodzi wieczór, zamykają muzeum. I w ogóle na końcu chciałem napisać, jak ja też oglądam obrazy. Co tam w nich widzę i za ile bym sprzedał..., i jak bardzo by mi to też nie wyszło, ale po tym wszystkim, co wyżej, trochę boję się do siebie przyznać. Wyszedłbym na fetyszystę, być może, i kompletnego nieuka, którego zresztą interesuje to wszystko..., tylko nie same obrazy.

niedziela, 16 października 2022

141.

Bóg z założenia, jego koncepcja, potrzebna jest ludziom w jakiejkolwiek formie, która zakłada jednak pewne niezmienne założenia. Jednym z nich jest nadzieja, choćby na to, że nie jesteśmy, my, ludzie, jakoby te mrówki stawiane na pastwę butów. Choćby też to, że po śmierci czekać nas będzie nie dość, że cokolwiek, to i jeszcze coś wcale dobrego i że źli poniosą adekwatną nauczkę.

Bóg ma dawać nadzieję, pocieszać, a także obiecywać, ma być więc utylitarną odpowiedzią na ogólne pragnienia, jakby nie patrzeć, strachliwej ludzkości, świadomej swojego końca, a może i nieraz marności. Ma być pogładzeniem po główce, słowami "będzie dobrze".

Z drugiej strony powinien być też, w pewnym wyrażeniu, swoistym etycznym batem, a to, by ludzkość można było trzymać w jakichś moralnych ryzach, a przynajmniej tych, którzy potrzebują wizji smolistego piekła, aby się ku dobru ogarnąć. Oczywiście bat ten można wykorzystać także pod swoje niegodne zamiary (od czego kościół nie stronił).

Jednak... cenię kościół. Oczywiście nie przeczę, że źródłem był cierpień, nieszczęść, morderstw. Zawsze jednak będę przypominał, że, prócz tego, promował Boga, który był i po dziś dzień jest także wielu ludziom, to na otarcie łez chociażby, potrzebny. Czasami wydaje się być jedynym, do którego można otworzyć gębę. I wierzyć, bo przecież na wierze to wszystko polega, że gdzieś tam on nas usłyszał. I dzięki kościołowi, mającemu swego czasu tym większy mandat zaufania, ludzie w jego słuszność, konkretnego Boga, wierzyli. I wierzyli przy tym często, że nie są na świecie tym sami, zupełnie oddani obojętnym losom. Że ktoś gdzieś tam ich kocha, życząc jak najlepiej. I że po prostu kiedyś "będzie dobrze".

Natomiast z politowaniem patrzę się na ludzi z typowego "New Age", to jeden z wielu przykładów. Są niby, w moim rozumieniu, tak przeciwni religii, a sami mają najczęściej pod wiarę wziętego Boga, bardzo w gruncie rzeczy chrześcijańskiego, z tą różnicą, że wykastrowanego z kwestii, które im się w nim nie spodobały, zatem nie były praktyczne, dając tego finalnie utopijną wizję. Założenia jednak pozostały i u nich te same, więc pocieszający ojciec, obiecujący krainę ambrozji, kochający ludzkość, słyszący każde nasze słowo, miłość, dobro, motylki, "będzie dobrze" itd.

wtorek, 11 października 2022

140.

A działoby się to i w latarniach, i późniejszą nocą. I weźmy w dodatku, że na nocnej linii, więc "całkiem" po ciemku. Pomijając niepotrzebne, a i nudne wstawki (kto ogląda te wstępy?), chodziłoby o grupowe porno w autobusie, to i z grzybami, LSD wraz z lepszym też alkoholem, ten mieszać miałby się po czasie, to i sam ze sobą, z wyuzdanymi okrzykami nad esencją i sensem hedonizmu.

Kierowca, by nie czuł się, jak zwykle to bywa w tych filmach, zbyt samotny, zostawiając kierownicę w opiece jednej tylko ręki, miałby w kabinie swą alternatywkę. Ta, oddając się wespół oralnym uciechom, podsuwałaby mu co przystanek kreskę fety do popicia schłodzonym spirytem (korzystając z lodówki na wyposażeniu). A leciałby u nich "Jak minął dzień" Krawczyka, w kabinie pasażerskiej przygrywałyby na gitarach zaś nagie cyganki.

Twistem fabularnym mógłby być, to gdzieś w połowie linii, kontroler biletów, kończąc na vipowskim miejscu, więc z przodu, z azjatką na twarzy.

Wesoła ta, skoczna gromadka spotkałaby na krańcu instruktora ZTMu, który sprawdziłby, czy oby kasowniki są dziś wyłączone, a widząc, że w istocie, uśmiechając się, kontent, rzuciłby na końcu moralną pogawędkę nad szkodliwym, smolistym, a i korkogennym działaniem prywatnego transportu. Byłby to bowiem dzień darmowych przejazdów, jak i sam film przy tym promujący komunikację publiczną.