Na Święto Zmarłych
Zupełnie, dalej, nieodpowiedzialne, dziecinne zostawiać tak ważną, bo totalną kwestię pastwie rozmyślań bez talentu bogów, przypadków czy wiatrom szalejącym za oknem. Bo, jak sądzę, śmierć winna być doszczętnie ułożona, nieprzypadkowa i nie o losowej godzinie. Jest to pewne święto, choćby i dalej nic też nie miało nas spotkać. Niech więc będzie to moment, jakby wisienka na torcie, sodowe latarnie, dobre ubranie i czyste paznokcie, podsumowujące całe życie "prawdziwego mężczyzny". Zamykające je całe w te kilka chwil, jakby książka opowiedziana jednym i znów to - adekwatnym zdaniem. Jedno mrugnięcie, chuchnięcie, przymknięte właściwie powieki, cylinder zsuwający się z łysiny, te wszystkie małe przedśmiertne szczegóły powinny opisywać całe nasze życie, a to, kiedy napatoczy się jaki biograf, by już po przedśmiertnych kwileniach, pociągnięciach zwilgotniałym nosem i wywracających się do niebytu oczach wiedzieć mógł i pisać... - jak kochaliśmy świat, jak kochaliśmy kobiety, ile dostawaliśmy na rękę i kiedy przyszło nam za tym wszystkim po ludzku zapłakać.
Śmierć jako spektakl o całym naszym życiu, właściwe określenie, spektakl jednego aktora przed w żałobie na czarno skrojoną publiką. W trzech, czterech, choćby w jednym akcie i wcale bez przerwy. Patrzą na Ciebie, płaczą i wiesz już, że zagrałeś dobrze, że całe Twoje życie było tak wielkie, że na końcu warte kobiecego płaczu. Tylko tak pięknie umierać...
Przemyślmy więc, Drodzy, jaka powinna grać wtedy muzyka, wyobraźmy sobie odpowiedni pod rozmiar garnitur. Czy spektakl nasz będzie spontaniczny, świadomy, a może poświęcony w obronie życia którejś tam swojej miłości (jestem orędownikiem tego ostatniego). Może odejdziemy, jak prawdziwi jogini, może z przypadku, na pokaz, z wypowiedzianym kredytem... A dajmy, że wszystko to naraz! Ale... nie zostawiajmy tego tak głębokim odłogiem, jakby nic nigdy nie miało się skończyć, a kabaret, wróć, przecież... przedstawienie, to w Teatrze Wielkim, zostawione miało być temu tylko, co wymyślą dla nas ślepe, pojęcia nie mające o życiu, o artyzmie prawdziwym losy (bo też pewny jestem, zapomną nas nawet wymienić i w programie sztuki!).
Choćby nic podobnie nie miało się skończyć, na pohybel światu, ktoś kiedyś odnajdzie w ciszy naszą małą trumnę, sam będę Was szukał, proszę, to zwykła karteczka papieru. Przeczyta, a wolałbym, by zrobił to z pietyzmem, po cichu. Mniejsza zresztą. I myślę, to byłby wówczas nasz prawdziwy pogrzeb. Przeczytałby o tym, jak chcieliśmy ruszać małym palcem u stopy, to w przedostatnim oddechu, jak wielkie to miało znaczenie, jak kichnęliśmy znacząco i jakiej marki powinniśmy mieć wtedy zegarek. I że walczyliśmy, jak lwy przy najlepszej muzyce. Wyciągnie z tego, jak widzieliśmy świat, siebie, kim byliśmy, kim chcieliśmy zostać i co nam przed snem przeszkadzało. Że w ogóle byłem na tym całym świecie! Zapali nam zniczyk uwagi, nasze Święto Zmarłych, i, Boże, nie zostawiajmy śmierci dla ślepych przypadków.