Translate

niedziela, 30 maja 2021

86.

Zawiedzeni szarym niebem i deszczem nie do rytmu stukającym w okna, wyobraźmy sobie naraz piękny, jakby spod skrzydła anioła wyjęty świat, i różnokolorowe drzewa... A tak dalece dokładnie sobie go weźmy, by zapodziać się w nim zaraz, a tak też bardzo, by próżno nam było już się z niego w ogóle ku jawie smutnej wydostać.

Myślę, wielu z nas, jak nie większość nawet, istnieje sobie, a hen..., w swoich nieokreślonych nigdy na mapie światach. A idąc zamgloną ulicą, z pracy pewno, nie spostrzegą się ci, we śnie chodzący, jak naraz dotrą do porosłego kurzem domu, będąc w czasie drogi nie w zwykłej, gęstej mgle ludzkiej jawy, a indziej całkiem, więc w swym słońcem cieknącym, złotą trąbą zdobionym raju, gdzie też i próżno im będzie szukać jakowego Boga, z jaką inną twarzą, niż tylko ich własna.

I tak wloką i wloką nas naprzód nasze zawiedzione życiem ciała, zwiędłe, ucząc się potknięciami, jak omijać co większe krawężniki, a to, byśmy już sami, bez tchu i przeszkody, oddać się mogli temu, co piękne jest i do cukrzycy samej słodkie, a gdy tylko bardziej się w to zagłębić przyjdzie, uczciwie zapodziać, może i zgubić nawet, to i temu też się oddać, co na pozór, a w zasadzie tylko, jedynie dla nas, zatraciło w sobie wszystko to, co kiedyś przypisalibyśmy fikcji, ułudzie, samemu, nie więcej, niż guzik wartemu kłamstwu.

Okłamani więc, pośrodku wymyślonych, lecz widzących nas w tłumie ludzi, wśród fioletowych drzew i psów, i mocy superbohatera, śpiący, wybudzimy się naraz, a to, by stanąć na czerwonym, majaczącym z lekka we, jakby, zdaje się, już rzeczywistej mgle świetle... Lecz gdy i tego zapomnimy, gdy poczłapiemy, jakby żaba, martwym, posuwistym krokiem..., gdy nie w czas we śnie kolorowym zatrzyma nas jakaś wcale ładna, a jednak dostrzegająca nas pani...- wszystko zniknie, pufff, a my znikniemy ze wszystkim. A jedynym co zostanie, będzie nasze rozpaćkane pod samochodem na czerwono ciało, zdawać by się też mogło, nie bardziej wówczas realne, co mgła wokół, i deszcz, i tylko zielone już drzewa, i wszystko, co, śpiący, boscy, niegdyś kroczący we mgle, bzduraliśmy sobie do czasu w swych głowach...

A jako, że okaże się być to tylko rzeczywistość, nikt nas już nawet nie zauważy, a panie pójdą dalej...

...

Smutne całkiem, lecz pisałem, jak miałem zły dzień. Dzisiaj mam niezły, więc pewno bym na to nie wpadł. Korzystajmy więc, Drodzy, z gorszych, grosza niewartych chwil.

wtorek, 25 maja 2021

85.

Mieliście Państwo jakieś doświadczenia, tyczące się OOBE? Jeśli tak, zapraszam do podzielenia się nimi w komentarzach.

A jeśli idzie o mnie, nieraz, choć rzadko, a niestety w zasadzie jedynie sporadycznie, budząc się spontanicznie, doznawałem paraliżu sennego, więc, co wyczytałem, stanu, kiedy to rozbudzony umysł skonfrontowany jest z nadal uśpionym ciałem. Zaś to całe wibruje, a jest to nienaturalnie silne doznanie. W dodatku ciałem samym nie idzie wówczas nawet i poruszyć, choćby tylko koniuszkiem małego palca. Umysł zaś, zgodnie z wcześniejszym opisem, pracuje, rozbudzony, normalnie, przeciętnie, jak za zwykłego całkiem, szaro-burego dnia.

Doznając zatem tego oto stanu, czasem intencjonalnie starałem się, metodą prób i błędów, wydostać ze swej biologicznej powłoki. Czułem wówczas, jakbym unosił się, lecz nie rześko, zgrabnie, w kierunku światła i lepszego miejsca na świecie, ale jakobym przedzierał się przez czarną, gęstniejącą smołę, którą miało być, tak myślę, moje ciało, jednak, mimo to, parłem coraz wyżej i wyżej..., w uszach słysząc przy tym wszelkich częstotliwości szumy, trzaski, piski, słowem, w ten deseń niesprecyzowane dźwięki. 

Finalnie jednak, nigdy z ciała nie wyszedłem. Mimo, że umysłem byłem całkiem rozbudzony, na ten łez padół na powrót, zdaje się, ściągały mnie co i rusz skrajne emocje, więc z początku paniczny strach, a z czasem, gdy nawykłem do tego, co się mi przydarza, również i skrajna euforia, od której próżno uciec, nie będąc naraz wytrawnym, opanowanym mnichem. Wszak takie wyjście bardziej niezwykłą się zdaje przygodą, niż kierowanie traktorem za dzieciaka na wsi.

Mieli zaś Państwo z tym, co wyżej, własne doświadczenia?

niedziela, 23 maja 2021

84.

Żałują czegoś Państwo w swym życiu? Czegoś, co można było, co powinno się zrobić może, ale jest już na to, możliwe, że o wiele za późno?

I czy myślą nieraz Państwo, że źle wykorzystali życie? Że miało ono przybrać inną barwę całkiem, inaczej się potoczyć, że miało to wszystko zupełnie inaczej wyglądać?

Żal, tak myślę, to kojące uczucie. Ciche, delikatne, a jednak głębokie. Za żalem nic się, zdawać by się mogło, nie kryje, jest tam zawsze ciemno i nigdzie ta ciemność nie prowadzi. Żal w końcu uspokaja, w żalu można się położyć i spokojnie zasnąć, tak, jakby nic już wartego uwagi nie miało się więcej nam zdarzyć. 

A potem żal zamienia się w obojętność, w apatię nawet, a patrząc na świat, ma się wrażenie, że mija nas małej wartości film. W końcu jego wartość jest już tak mała, tak znikoma całkiem, że lepiej jest go wyłączyć, ot, zgasić, a jeśli tylko znajduje się coś dalej, za tą z żalu wyrosłą ciemnością, za którą przecież i tak nic na nas nie czeka, choć tylko prawdopodobnie przecież, warto się tym zająć...

Jednak... i nieraz, trzeba przyznać, z żalu wyrastają największe dzieła sztuki, a w zasadzie..., ten, opisany tu, jest pewnie jednym z ponad siedmiu miliardów jego ludzkich wersji.

Zatem na pewno każdy z Państwa ma swoje przemyślenia co do tego uczucia. Jeśli w istocie, zapraszam do podzielenia się nimi.

środa, 5 maja 2021

83.

Jakby pomyśleć tak, że naraz zajaśniało, coś tompnęło i oto już, widać, cały gatunek chyli się ku temu, co ciemne i skąd się nie wraca...

Czy wtedy właśnie, patrząc na taki czas, dobro gatunku, nas, ludzi wszystkich, lejącej się masy rąk i nóg, ważniejsze jest, niż los pojedynczej jednostki? Zapewne. Czy więc, gdyby i tak było, że do ocalenia i mnie, i rzeszy osób, potrzebna byłaby ofiara z Państwa, z pojedynczego człowieka, ofiara bolesna, dajmy i to, że wyzuta z godności nam znikąd przyrodzonej, czy wzięliby ją Państwo na karby, dając się, metaforycznie i po bożemu, ukrzyżować? Rzecz jasna, powiedzmy, dobrowolnie.

Ja nie zdobyłbym się raczej na taki gest, a choćby i miliony truchleć by przez to miały, ale już taki ze mnie zwierzęcy, zimny, a i bojaźni pełen drań, z Jezusem mało co mającym podobnego.

wtorek, 4 maja 2021

82.

Ileż ja byłem w głowie, ktoś powie. I prawdą by to było pewną, a pewną dlatego, że jeśli ją przypisać i do jednego, i do drugiego, który, ot tak, szedłby ulicą, pewne i to, że nadal by była słuszna.

Tak sądzę, mało jest nas w życiu, mało żyliśmy, my, mający choćby i kilkadziesiąt lat. I mało nas było na Ziemi, a szukać nas na niej równie było próżno. Zamiast tego, marzyliśmy o tym, co piękne i o zielonych drzewach, tam byliśmy, w świecie swej głowy, w świecie tak pięknym, bo bez pochmurnych zachodów. A tak bardzo tam byliśmy, tak całym sobą, że gdyby ktoś z jawy naraz nas zawołał, to niejedna chwila by musiała się zestarzeć, zanim powrócilibyśmy z przypomnianym imieniem, z niezmierzonych odległości, z nienazwanego, ale to wiadomo, że z tego lepszego świata, świata własnych myśli.

A gdy to nas zmęczy, to i w łatwiejszą rzecz, czy wyprawę prędzej się udamy, więc weźmiemy do ręki książkę i już nas nie ma na Ziemi, a tam nas znów szukać, gdzie coś się dzieje, w samym sercu tego, co niezwykłe, choć naddane, przypisane, jasno wytyczone przez autora. Jednak i to prostsze, i lepsze, a i ciekawsze dalece, niż cztery ściany z odpadającą farbą, a w tle okno z poszarzałym niebem.

Krótka chwila, więc obiad, toaleta i film, więc kolejny raz ucieczka w stronę lepszego świata, choć ta, już aż nazbyt prosta, jako że nic, ani myśli jednej po nas się nie spodziewa, a wtłacza do głowy już gotowy, i pomyślunku niewymagający świat, w którym jednak, ponownie, coś tam się dzieje, a choćby nieco tylko więcej, niż u nas w salonie, i tak będzie to ciekawsze.

I w końcu pozostał sen przed jutrzejszą powtórką, więc świat tak realny, że i w głowie nie postanie, że smok z naprzeciwka ułudą miał być tylko, reklamą, cyrkowym popisem umysłu. Tak samo, jakby był realny, dajemy przed nim drapaka, a choć to i nie najprzyjemniejsze wspomnienie, i tak ciekawsze, niż to ponownie, co szare jest, codzienne, zwykłe, niż widok sprzed fizycznych, z jawy wyrosłych oczu.

Mało nas jest na Ziemi, lecz, jak zapukać do środka, pełno w nas tli się gdzieś tam w głębi życia.

poniedziałek, 3 maja 2021

81.

Mijając senne mary i zające, nikomu w głowie nie postanie, ani anioł nie podszepnie, ani też Bóg naprowadzi, że zewsząd wkoło, gdzie spojrzeć nie przyjdzie, gdzie odwrócić głowę, że wszystko nie wychyla się ani o wąs jeden poza to, co z myśli powstałe, co chwiejne, mgliste, więc i rozwiane może być naraz, a choćby przez szybszy oddech, nieopatrzne chuchnięcie, czy otwarte oczy.

To dziwne, lecz we śnie tak samo wszystkie oczy, chyba, że jedno w nim mamy, albo całkiem więcej, niż zazwyczaj, pozostają otwarte. A i co dotknąć, co powąchać, nie odbiega od prawdy, tej samej, co mówi, że ogień smoka, jak każdy, będzie bolesny, a pocałunek pięknej księżniczki rozkoszny.

A i emocje prawdziwe. Dość popatrzeć, jak we śnie, słabi zwykle, jak za dnia, bojąc się śmierci, czmychaliśmy w rozrosłe znikąd krzaki, albo też, gdy cicho i bezpiecznie, a i przyjemnie czasem, wałkoniliśmy się bez perspektyw na cięższą przyszłość.

Toż i głupota rzeczywista nawet. Tak jak we śnie się rodząc, mamy to, co nam mózg da za jedyne, co słuszne i prawdziwe, a i bojaźni godne, tak, budząc się do jawy, ją jedynie naraz za słuszność mamy, smoki za wymysł szarlatanów, a sen sam na godną splunięcia prawdę, choćbyśmy nie tak dawno w nim samym jeszcze, w głowie pstro z jawy mając, uganiali się za maszkarami, bez błogosławieństwa tej jednej myśli, że sen to jest, ułuda, a naprawdę- nic, i że wcale go nie ma.

Zatrzymajmy się kiedyś, popatrzmy wokół, pomódlmy się o myśl taką, że wszystko to, co dane ręce, nosowi, co dane uszom i oczom, równie dobrze nie więcej może się zwać, niż snem. To też miejmy na uwadze, że tej samej nocy jeszcze zapomnimy - o dzieciach naszych, o kredycie na życie, o żonie, kochance, wybrance, uganiając się za tym, co teraz mamy za majaki mózgu, nic więcej. Boże, toż my jeszcze tej nocy też nie więcej będziemy, niż sennym, hasającym po wyśnionych łąkach majakiem. 

Zastraszeni tą myślą, usiądźmy wówczas na ławce i w taką się uzbrójmy, że to, co pewne i stałe, co trzyma nas tutaj, to pamięć tego, co wczoraj nas spotkało. A pomyślmy, gdyby, jak za snem, budząc się w jawie, zawsze widzielibyśmy inne miejsce i inna czekałaby nas przygoda, co wówczas by się ostało z tego, co pewne i oczywiste? Nic całkiem, sen, majak jedynie.

A gdy i to już sobie obmyślimy, wstańmy, popatrzmy na zegarek i pójdźmy dalej do pracy, czy gdzieśmy się udać mieli.

80.

Gdyby w całej tej kosmicznej głuszy usłyszeć naraz śmiech, lecz nie rozpaczliwy, a odwrotnie, więc szczery całkiem, przyszłoby pomyśleć, że istota, z której płuc się ten wydobywa, w istocie, szeroko objęła swe życie poznaniem.

Bo, powtarzając za Osho, czym więcej jest życie nasze, niż żartem? Czarnym humorem, dajmy na to, skoro nie Boga, to natury samej. Spójrzmy na siebie, na nasze radości i smutki z perspektywy kosmosu, a okaże się, że będą te tak małe, pośród ciszy, że i pchłę pod butem można lepiej, niż nas, posłyszeć. A i weźmy nasze święte księgi i święte pragnienia dajmy, z których to, co kłamliwe, acz piękne i słodkie powstaje... Jak to upatrujemy w nich, ci, z małpy wyrośli, niebiesi, nie tylko tyle, ale i boskość swą widzimy przecież w naszym mięsie, czerwonej zawiesinie i kisielu w głowie, widząc już swój zadek w największych rajskich dostępach, choć nie tak dawno jeszcze ganialiśmy z maczugą pomiędzy wymachującymi w te i nazad ogonami mamutów, nie tyle widząc przyszłość swą w gwiazdach, co upatrując, by na kieł się nie nadziać, a i wrócić całym, i wstać z pełnym żołądkiem.

Jakże śmiesznym też, kiedy, choćbyśmy kapłanem samym byli, konać musimy jak pierwszy lepszy prostak, cierpieć z bólu, głosząc święte słowo, od kamienicy nerkowej, czy, ratując bliźnich, umierać na raka, w czasie, gdy oprawca w szczodrym zdrowiu obiadać się może frykasami. I w tej całej naszej niedoli, niedoli śmiesznej, cóż nam pozostało, jak nie uciekać w marzenia lepszych nas, upatrywać ten lepszy los gdzieś wyżej, gdzie oko nie sięga, ale dusza zmierza. Gdzieś tam, gdzie czarnemu humorowi ustępuje sprawiedliwość, a za zło nie marakasy słychać, a zimne brzęki łańcuchów... Dopisujemy do nędzy naszej całe tomy obietnic, tego, co ma się po niej ziścić, lecz jednak, a to choćby przy końcu, orientujemy się, że wszystko, co dopisane, niczym więcej było, niż zbiorem we łzach pisanych liter, mających nas zabrać do Boga, hen, tam daleko, w gwiazdy. Na końcu dowiemy się, jak dalece byliśmy nielotami, a to nie tylko za życia, ale i po śmierci.

Żartem jest nasze życie. Idziemy spać, znikamy, budzimy się naraz nadzy w świecie snu, ułudy, pojęcia, że żart to mózgu naszego nie mając. A i znowu zaraz znikamy, podnosimy się w jawie, by, po naszych pchlich emocjach, którymi na końcu nie więcej, jak robak się pożywi, na powrót zniknąć w objęciach Morfeusza. Raz nam się przydarzy choroba, może stracimy pamięć, kim jesteśmy, błąkając się zamglonymi ulicami i znowu, bo jak, tępo patrząc się w gwiazdy, nie pamiętając swojego imienia, lecz na to jedno się łudząc, że gdzieś przy końcu nauczymy się latać, a jeśli nawet nie, to ktoś większy, piękniejszy, kto latać potrafi, wybawi nas, jak rybę z zatrutej wody, i włoży do czystego, poza horyzont oceanu.

Cóż więc poważnego w nas- mali, bezbronni, krzykliwi, a niesłyszani, mający siebie za "pupkę ubóstwianą" stworzenia? Już prędzej pomyśleć, że nie Bóg nas, a zło jakieś stworzyło, radość mając, jak skaczemy wciąż w górę, do nieba, myśląc, że przybędzie nam na wzroście.

Gdzie nadzieja w tej całej mazi..., skoro, jak wyżej, tylko jej ujmować i besztać z błotem przyszło? Nadzieja jest, można powiedzieć, w całej głuszy, zewsząd. W tym, że nikogo wokół nie ma, nic nam niepisane, jedno tylko, więc robak, oblizujący się, czekający w ziemi. To jedno ujmuje nerwów, dodaje spokoju, że niczego dalej już nie ma, żadnej drogi nie widać, ani żadnego celu, że na końcu usiąść można, napić się za całe życie i zaśmiać, a choć nikt tego nigdzie nie posłyszy, a przy Saturnie cicho będzie, jak zawsze, daje to, myślę, jakąś wolność, wolność od woli gwiazd, wolność od kaprysów Boga, wolność w końcu od tego też, co nigdy pewno i tak się nie wydarzy.

niedziela, 2 maja 2021

79.

Pomyślmy... sen, piękny, długi sen..., co nie ucina się ot tak, bez "przepraszam", kiedy nagle przychodzi co do czego. Jakby tak w nim zostać, lecz nie na noc jedną, ale i drugą, trzecią, aż po miesiącu dojdziemy do roku... Gdyby tak trwać, jako ten miraż umysłowy we śnie, poznając świat, a pojęcia nie mając, że ten równie nie więcej jest, niż fatamorganą, i gdyby rozwijać się w tym, co wkoło, przez dajmy i lata nawet..., czy wówczas nie stalibyśmy się drugim, sennym, lecz równie z duszą, czymkolwiek ta ma nie być, człowiekiem?

Jeszcze raz- kładziemy się spać, śnimy ze sto lat, w tym śnie od niczego, od pustki, pojęcia nie mając o jawie, kreślimy, a raczej poddawane nam jest przez niczego nieświadomy, lecz kreujący mózg całe nasze życie. I tak, przy starości, nagle, ot tak, znika naraz wszystko, a my, budząc się, przed oczyma widzimy jawę, tak nową znów dla nas, nieoczywistą, niespodziewaną w końcu, jakby nigdy nie była częścią ani nas, ani nie była też całkiem naszym prawdziwym światem...

I teraz, czy, będąc we śnie, żyjąc w nim, dodajmy to, od całkowitej białej kartki, i tak z kilkadziesiąt lat, byliśmy tym samym człowiekiem, co po i przed wybudzeniem? Jakże, myślę, skoro inne imię mieliśmy, wygląd, historię, świat, pamięć i wspomnienia, i inną świadomość nawet, która się na tę kilkuletnią chwilę, jakoby doświadczenie, przydarzyła, by zniknąć, jak równie chwilowy prezent, księżyc przy słońcu, na rzecz przydarzającej się innej...

A komu ta świadomość się przydarza? Pytania równe temu, co takie, komu Saturn kręci się wokół słońca? Ot, kręci się i tyle, bo tak mu poleciły prawa fizyki, ślepe, głuche, bezmyślne, bez nadziei na rozmowę.

Tak też, być może, da radę i widzieć świadomość, jako coś, co po prostu, jakby zjawisko jakie zwykłe, w określonym środowisku się przydarza, jakby piłka, co, jeśli popieści ją grawitacja, musi, choćby i po długiej podróży, w końcu wylądować...

I tyle. Krótko, bo i z domysłami, jakby był to luźny, bezkształtny jeszcze, niewyrazisty, lecz będący przecież, bo jak inaczej, koncept.

78.

Nadzieja, nadzieja, nadzieja, na końcu upadek Ikara. Tak jest zwykle, nie zawsze, a bez niej ten nie wzniósłby się ani o centymetr w powietrze.

Spójrzmy na historię, filozoficznie mówiąc, na człowieka, spójrzmy jak ten, im mądrzejszy, im bardziej świadomie patrzeć musiał na gnijących krewnych, tym, w całkiem jednak pierwotnym strachu, uciekał się też do nadziei...

A potem to już powstały całe aglomeracje bogów, świątyń i aniołów z pierzem, a im to bardziej wszystko wymyślne, skomplikowane, oprawione w tomiszcza, tym bardziej wydaje się jakieś takie mądre po drodze, jakieś prawdziwe, może słuszne, niczym gruba książka w twardej okładce za szklaną gablotką, a to jeszcze, dajmy na to, w bibliotece.

A jeśli tę odebrać, powiedzieć, wytłumaczyć, naraz jest sprzeciw, płacz i zgrzytanie zębów, samotność i pustka jako że nadzieja właśnie jest tym, co na końcu zawsze pozostaje, gładzi nas po głowie, pociesza- ostatnim namaszczeniem. A choćby cała rodzina naraz odeszła, każda przyjazna dusza, choćby sprawa z góry skazana była na stryczek, nadzieja trzymać nas będzie w garści, składać po kawałku, popychać do kolejnego, beznadziejnego dnia, w którym oddychać będziemy obietnicą gruszek na wierzbie, obietnicą złotej trąby i tego, że cały wokół niesprawiedliwy wszystek na końcu runie w paszczękę sprawiedliwości, smagany w tyłek przez rozsierdzone diabliki.

...

Nadzieja jest pokarmem, zwykle ubogich, a na końcu wszystkich, bo przed śmiercią i tak wszyscy jesteśmy ubodzy i bezbronni. Nadzieja jest też polityką, bo i wzbudzając ją odpowiednimi akordami, przelewać możemy spragnione obietnicy masy, jak to nam w duszy gra i diabeł z aniołem podszeptują. Nadzieja to władza, bo i jak wygodnie bezbronnemu chłopu naszkicować wizję rajskich niebiesi, o ile tu, w życiu, tyrać będzie aby na pewno z werwą, potem na czole i w takt kościelnej muzyki, i oczywiście do końca tego, co mu zostało, widoku pola sprzed oczu.

A i nam dzisiaj, zobaczmy, jak źle by było bez nadziei. Jak dalece przypominamy tego chłopa sprzed lat. Ot, powiedzieć nam, że życie i wszystko w nim, co złe i plugawe niczemu nie służy, a niebo i podziemia równie wobec nas są obojętne i tyleż samo nam życzą, co czarna dziura, która bez mrugnięcia okiem pochłania kolejne połacie planet. Toż usłyszeć to, to równoznaczne z powieszeniem. Myśl, że nic niczemu nie służy, nasze życie nie ma naddanego sensu, a po śmierci nie miód nas w istocie czeka w pucharze podtykanym przez seksowną anielicę, a pustka bez wyrazu i określenia.

Gotowiśmy uciec w najbardziej surrealne aberracje, byle dawały nadzieję, że nie cierpimy bez powodu.

Na końcu już, jak to zebrać, wyjdzie na to, że przeważnie to, co trzyma nas przy życiu, co składa i gładzi, jest nie więcej, niż kłamstwem, ułudą, polityką, obietnicą, byśmy, póki jeszcze dychamy, nie uciekli w pustkę, do "upragnionego Boga", a orali ziemię, mając gdzieś po cichu w głowie wizję lepszego, zdrowego życia.

...

Z drugiej jednak strony, gdyby nie nadzieja, dalej siedzielibyśmy w jaskiniach, nie próbując sięgnąć już teraz kapryśnie po to, co nakreślone w marzeniu.

Nadzieja to, jak wiele wyżej, również i pocieszenie, a w tym smutnym, jak... świecie nieraz tego tylko jednego pocieszenia nam, kroczącym zamgloną ulicą, potrzeba, byśmy wspięli się tak wysoko, gdzie, będąc w dole, można by sądzić, że nie da się oddychać.

Co Państwo o nadziei naszej myślą?