Translate

piątek, 17 grudnia 2021

90.

Smutne jest życie z czasem. Z czasem zmienia się w nim krajobraz, a dajmy to, piękne życie mają ci, którym po wysłudze lat prześwieca w nich słońce. I jakże, a to wśród białych ścian na kredycie, i jakże na środku chlupoty na zewnątrz i błota, jakże w tym wszystkim, co brudne, piękne jest zamknąć oczy, a to, by śnić, lecąc wśród utopijnych fantasmagorii, cośmy je sobie, a na ucieczkę od życia stworzyli.

Bajać o tym, co nigdy ma się nie wydarzyć, a z uśmiechniętą twarzą, w końcu cieszyć się w pracy, że raptem już tego wieczoru, przy świecach zamknąć przyjdzie nam oczy, udając się w życie kwitnące, z liśćmi na drzewach i tam, gdzie wszystko się udało, a nawet, jeśli kto chęć ma, gdzie istnieć mają i smoki. Uśmiechamy się, ślepi, jak szybko mijają godziny... Otworzymy oczy, nic nagle, naraz już noc, musimy iść spać, a to, by wstać znów i znów, jakże szybko mijają nam dni, na te kilka godzin, a to pośród białych ścian, zastygłego wosku, marząc znów też o kolejnym przy nowych świecach wieczorze.

Tym wszystkim więc, co zostawili ciało, może to i lepiej. Świat zwykle bywa jednak nudny. Bywa spóźniony i w niewłaściwym kolorze. Jeśli więc mamy przeżyć je szczęśliwie, niechże na boże podobieństwo stworzymy swój własny, a choć na sekund kilka, czym różni się ta ułuda od jawy, którą tej nocy jeszcze bezwiednie zostawimy dla smoków?

czwartek, 16 grudnia 2021

89.

Wsród lasów w jesieni, po piaszczystych drogach idąc, tak uważać trzeba, bo tych jeszcze, które niżej, myśli dojść w tych można...

A tak słyszałem, istnieć ma choroba, gdzie to w ciele ludzkim nie jedna, co znane, a wiele człowieczych ma się gnieździć twarzy. Osobowości wiele, toż więc imion przy tym, a tak te istnieć wespół z sobą mają, że gdy jedna taka przyglądać się ma pejzażom wyglądającym jej zza oka, tak pozostałe, o innych przecież, jak wyżej, imionach, o innych tych zgoła historii, a o tym samym tylko, w ciele jednym będąc, wyglądzie, jakby uśpione wiecznie, jakby istnieć nie miały, pojęcia nic mają i o swym istnieniu, i że bez nich teraz rusza się ich ciało, jedno tylko, mające w sobie przebudzone na te kilka danych jej jedynie chwil- inne całkiem, jakkolwiek i równe im jestestwo. 

Lecz czy inne z pewnością, tak, myślę, to pewne, jako że, prócz wyglądu, nic tych nie łączy. Od tych, co zmienne, a i zainteresowania, słownictwo, a po te i najskrytsze nasze cechy, które, choćby zmieniał się świat, a my odchodzili wraz z nim, i tak, póki widzieć możemy przez oczy i rozrzedzać myśli, wraz z nami wryte pozostaną. Tak też więc ich odmienność, i to myślę, możemy w tym miejscu założyć.

I zobaczmy, jakby w dygresji krótkiej, jak dalece kreślony obraz może być równy snom. Toż i we śnie, znikąd nagle, tworzeni przez, i Boga nieświadomy, mózg jesteśmy, a to wraz ze światem równie na noc jedną istniejącym, zdeterminowani, wodzeni, jakby lalki, pajacyki leśne po z góry upatrzonej przez "machinę" drodze, historii nam pisanej, fatum w końcu. Czym we śnie jesteśmy więcej więc, niż Edypem tylko? I to mało, pojęcia nie mając w dodatku, że ktoś istnieje obok, lecz to też mało, że ktoś, choć i tu, dla spokoju ducha, weźmy, że "coś" prędzej, będąc nad nami, stworzyło i nas, jak i całą przed sennym okiem historię, i wszystko też wraz z tym, o co możemy się potknąć, o co wesprzeć o czasie, co możemy zobaczyć, co za prawdę mając, niczym jest więcej, niż wodą na pustyni jawiącą się tuż przed śmiercią. I kogo spotkać w końcu, i kto też w majaku tym przytuli nas, pocieszy, a mówiąc nam szczerze (cóż ma znaczyć szczerze?), że nas kocha, w istocie nienawidzi, i że zaraz opowie nam swoją historię, która, choćby i sto lat w sobie zawierała, początek swój miała, nigdy nieziszczony, raptem i pięć sekund temu, stworzoną będąc, jak i my z nią i ze wszystkim, z czym we śnie powstaliśmy, na potrzebę nocy- przez nasz, a jak będę już niżej dowodził, nie taki nasz, jakby myśleć nim do końca, mózg.

Jakże to łączy się i równa z jawą, w której trwa choroba, co wyżej. Toż i w niej, twardej ziemi upatrując, znikamy więc we śnie, tworzeni, a w świecie czarów i ułudy, i niebieskich migdałów, a to tylko, by zniknąć z niego na powrót, znów ku jawie leząc, a o sobie, że to my, wiedząc, chwytawszy się pamięcią tylko poprzedniego i tego też, co przed poprzednim był, dnia.

I jak z jawą się równa, kiedy to w chorobie zniknąć naraz mamy, pod dyktando mózgu oddając swe miejsce innej osobowości, innej twarzy w końcu o innym imieniu. Innemu komuś, o którym pojęcia nie mamy, jak i tego też, że i on równie zniknie, nas z kolei budząc, gdyśmy uganiali się za księżniczką i motylkami w spreparowanym świecie, za prawdę te mając, w, równie bezwolnie, dzieło mózgu udając się niesfory. 

A biorąc to wszystko i to dodawszy, że my nie z mózgiem przecież się bratamy, identyfikując, mając go za twór nam podległy, hipokryci, za tego, co ma nam służyć, jako narzędzie natury, by uczynić "Nas", nas pisanych od wielkiej litery, koroną jej stworzenia, dojść wniosku można, że, w istocie, nie mózg jest naszym narzędziem, a my jego, kreowani przez niego, jak wyżej jest, i zmienni, wstawmy dumnie w tym miejscu swoje imię, narzędziem naszego mózgu- ot, nie inaczej, niż prawdziwej, jak natenczas, natury korony stworzenia. Nie my, lecz mózg nasz na podobieństwo Boga... Mózg nasz- cud ewolucji, w końcu "pupka ubóstwiana" świata. W końcu "Mózg" od wielkiej litery. Nie Bóg na obrazie Michała Anioła winien Adama muskać, co mózg wielki, różowy, powinien z Adamem się złączyć! A to, bo Adam jako twór mózgu swego powstał, i, bezwolnie, zniknąć może, a choćby w chorobie, na poczet Ewy, zniknąć w zamian za Pawła, w zamian za sierotkę Marysię. A gdy i chorobę pominąć, i tak zniknie, mój Boże, zniknie nam Adam tej jeszcze nocy w świecie czarów, królików z kapelusza i z innym imieniem, pojęcia nie mając, że jeszcze za jawy tak brakowało mu Ewy, uganiając się za Paulinką, Patrycją, Konstancją. A wszystkie one- znikną tej jeszcze nocy, bezwolne, jak i on, twory prawdziwie boskiego mózgu. Bo boska jest kreacja.

I tak myślałem, idąc wśród brązowych lasów, a nie sam, lecz wraz z bliską mi osobą- równie, jak ja, chwilowym przejawem mózgu, co zniknie tej jeszcze nocy, jakby nasz Adam wspomniany będąc, takich dochodząc z nią myśli, że też, skoro tak być może, a tak też jest, myślę, przecież, że to, z czym nam się identyfikować przyszło, więc z poczuciem swego istnienia, z imieniem w końcu, zniknąć naraz może kosztem czegokolwiek, co inne nam i obce...

Że nie dla nas mózg istnieje, my natomiast, co już wspomniane, a wyżej, dla mózgu. Że ten na końcu, na pohybel naszemu boskiemu królowaniu i anielskim zapędom, ewoluował. Nie małpa, nie człowiek. On, on jeden ewoluował, tworząc, jakby pazury, jakby zęby rekina, więc jako to tylko, co pomoże mu przetrwać wśród nieskalanej boską ręką głuszy. A weźmy, że była to osobowość, świadomość istnienia właśnie. I dajmy też, było to imię, a gdy ich przybyło, było i także nazwisko. Że byłem to ja i Ty, Adam, Ewa i ten, co pójdzie dziś na dwunastogodzinną nocną zmianę. A to, by zajmować się mózgiem, bojąc się destrukcji, bojąc się nie istnieć, bojąc się, że zniknie wraz z nocą w końcu, że, zastąpiony innym... Bo, w istocie, to mózg może nas zastąpić, to on może nam stworzyć historię sennych przywidzeń, które za życie słuszne uznamy, a i on był przed nami, w końcu też poruszy się ostatni, kiedy nas przy nim w równie ostatniej nam chwili zabraknie. Cóż więc po myśli, że my nad nim jesteśmy, skoro tej nocy, znikając, myśli takiej nijak nie stworzymy. On za nas trawi, oblicza, oddycha, w końcu cóż pozostało nam, niż nosić go w sobie, pozwalać mu istnieć, bojąc się swej zguby, jak i on nam pozwala, pozwalać ewoluować, przekazując go innym pokoleniom, to wiedząc też, że ten istnieć będzie, w genach nieśmiertelny, jakby boski, kreujący sny nowe i nowe też imiona i nazwiska, które przekażą go i dalej, i wciąż dalej, koronę stworzenia, do nienazwanych jeszcze przez nas lat.

Las, las, las w końcu i jesień. A to, postawię, moja ulubiona pora roku. I byłem w niej w pięknym miejscu, pamiętam. Niechaj więc tej nocy, kiedy zniknę na powrót, niech pojawię się, choć kto wie, czy ja..., a więc, dajmy, by ten, kto się pojawi, widzieć mógł, widzieć wszystkie te stworzone i senne, i widziane przeze mnie wizje. I by nie wiedział też, że znikną... wraz z nim, a już za chwilę..., już za pięć minut jakby, jeszcze dzisiejszej nocy... To piękna ułuda. Niech taką pozostanie. To piękne kłamstwo. I tym bezpieczniejsze w końcu, póki takim nie wydamy się za jawy, a wraz z nami także, nie wyda się takim życie.

Ada Cheeryclover 
Rafał Pigoń

poniedziałek, 29 listopada 2021

88.

Jakże Państwo sądzą, która lektura szkolna, z kanonu tych najdalej obowiązkowych, jest i także najwięcej życiowo przydatna? A taka, z której młodzi my wyciągnąć możemy lekcje, za których to nieprzestrzeganie i niewyciągnięcie zeń wniosków, życie smagać nas będzie w pupkę, boleśnie i z przyjemnością?

Do moich, niech będzie "Lalka" Bolesława Prusa. Toż to majstersztyk, a to dla młodego pokolenia, dzieło tłumaczące, jak to nie być uczuciowym desperatem, czującym przesadnie sercem, myślącym tą mniejszą główką. Jak też obrazującym, że, kiedy wreszcie, a to za naszą nieporadność i brak poczucia własnej wartości i szacunku do siebie, dostaniemy bęcki, położymy się na tory, wypatrując Bozi i pociechy na jej kolankach, nic to nam więcej nie da, niż tyle tylko, że ktoś nas uratuje w ostatnim, psim naszym momencie, byśmy w końcu dojrzeli naszą wierną, psią równie beznadziejność, upatrując swego myślącego organu w głowie prędzej, aniżeli w spodniach. Szacunek do pieniądza, szacunek do siebie- to powinienem napisać chyba w odwrotnej kolejności... mniejsza z tym jednak. I to mało, romantyzm- płytka gra idiotów, ludzi z kołyski, a jeśli żyć romantycznymi ideałami, idąc za lekturą, żyć miłością beznadziejną, nic zostanie, tylko wysadzanie zabytków, zostawianie prawdziwych przyjaciół, samobójstwo w końcu i sprzedanie majątku.

Jednakże lektura nie ostrzega przed miłością, a uczy, by myśleć cały czas, nie tracić racjonalnego ducha, w końcu nie rzucać się finezyjnie pod pociąg, bo chwalebne to nie jest, a głupie, śmieszne, pożałowania godne, by tylko. Uczy, jak to wokół nas chodzą, a chodzić będą niedojrzałe emocjonalnie dzieci, uczuciowe, spragnione miłości i uwagi wraki, pełno tych, którym to spojrzenie przelotne wystarczy, by ci, rzuciwszy się w natrętny wir pożądania miłości, utopili się w nim naraz, skończywszy najpewniej z uwagą, miast kobiety pięknej, lepkich ramion komornika.

A zatem więc, czytajcie "Lalkę", młodzi! Spieszcie się uczyć nie być desperatami! A może przyjdzie pewien czas, kiedy, choćby życie wasze kusiło..., staniecie obok torów, a odetchnąwszy z ulgą, przeliczycie pieniądze, kupując sobie wielkiego, czekoladowego pączka, dla smaku, a na pohybel diecie!

Poza tym, Łęcka złą kobietą była.

Piszcie Państwo, jakie, i dlaczego, są Wasze propozycje.

sobota, 5 czerwca 2021

87.

Stojąc sobie, wieczorem, choćby na balkonie, kiedy za oknem u kogoś w mieszkaniu słychać szepczący telewizor, można dojść i takiej nieraz myśli, jak dalece ten świat jest w ogóle wobec nas obojętny.

Na równi, jakby wobec trawy i psów z wieczornego spaceru, i wobec całkiem chyba już wszystkiego, co przyjdzie nam tylko pomyśleć.

A przecież, myśląc to właśnie, gdzieś tam, gdzie mam nadzieję nigdy nie trafić, ktoś właśnie popełnia samobójstwo. Potem chwila..., ktoś kolejny.

I choć mijają tak kolejne wielkie i bólu pełne życia, tak raz za razem, o których guzik mieliśmy pojęcia, mijają one w ciszy. Świat zaś istnieje nadal. I tak samo, jak przedtem, szeptać będzie gdzieś tam telewizor i, jak wcześniej, szumieć będzie wiatr. I nic, całkiem nic się nie zmieni, jakby dla nikogo nie było to w żaden sposób istotne.

Nawet i Bóg będzie istnieć dalej. I tak samo dalej można się będzie do niego pomodlić...

Co pewno zrobię. To jakieś smutne, takie zbyt proste i nie widać celu. O wiele piękniej jest myśleć, że gdzieś tam, dla nas tylko zatrzymują się zegary. Telewizory cichną, a wiatr całkiem zamiera. Że gdzieś tam może, wierzę, istnieje taki świat, który słyszy każdą naszą myśl, razem z nami cieszy się i smuci, i zapłacze na samym końcu, kiedy nas zabraknie. Że nawet ptaki nie ćwierkają wobec nas obojętnie i nic już tam nie dzieje się bez, w jakiś magiczny, ale piękny i mądry sposób, powiązanego z nami powodu.

Wierzę w to, bo trochę smutno i strasznie trochę myśleć, że, choć nie wyskoczę pewno z balkonu ani tej, ani następnej nocy, zniknę w końcu, nie doznając tylu pięknych rzeczy. A cały świat wokół, po najdalsze kraje, kręcić się będzie dalej z psami, balkonami, szumem wiatru i szepczącym telewizorem. Bóg będzie istnieć dalej. I nikt całkiem nic nie będzie sobie z tego ani trochę robić.

Tymczasem życzę Państwu postania sobie właśnie wieczorem na balkonie, albo tylko przy otwartym oknie, i jakichś dokądś tam ciągnących się, i Państwa wraz z sobą, myśli.

niedziela, 30 maja 2021

86.

Zawiedzeni szarym niebem i deszczem nie do rytmu stukającym w okna, wyobraźmy sobie naraz piękny, jakby spod skrzydła anioła wyjęty świat, i różnokolorowe drzewa... A tak dalece dokładnie sobie go weźmy, by zapodziać się w nim zaraz, a tak też bardzo, by próżno nam było już się z niego w ogóle ku jawie smutnej wydostać.

Myślę, wielu z nas, jak nie większość nawet, istnieje sobie, a hen..., w swoich nieokreślonych nigdy na mapie światach. A idąc zamgloną ulicą, z pracy pewno, nie spostrzegą się ci, we śnie chodzący, jak naraz dotrą do porosłego kurzem domu, będąc w czasie drogi nie w zwykłej, gęstej mgle ludzkiej jawy, a indziej całkiem, więc w swym słońcem cieknącym, złotą trąbą zdobionym raju, gdzie też i próżno im będzie szukać jakowego Boga, z jaką inną twarzą, niż tylko ich własna.

I tak wloką i wloką nas naprzód nasze zawiedzione życiem ciała, zwiędłe, ucząc się potknięciami, jak omijać co większe krawężniki, a to, byśmy już sami, bez tchu i przeszkody, oddać się mogli temu, co piękne jest i do cukrzycy samej słodkie, a gdy tylko bardziej się w to zagłębić przyjdzie, uczciwie zapodziać, może i zgubić nawet, to i temu też się oddać, co na pozór, a w zasadzie tylko, jedynie dla nas, zatraciło w sobie wszystko to, co kiedyś przypisalibyśmy fikcji, ułudzie, samemu, nie więcej, niż guzik wartemu kłamstwu.

Okłamani więc, pośrodku wymyślonych, lecz widzących nas w tłumie ludzi, wśród fioletowych drzew i psów, i mocy superbohatera, śpiący, wybudzimy się naraz, a to, by stanąć na czerwonym, majaczącym z lekka we, jakby, zdaje się, już rzeczywistej mgle świetle... Lecz gdy i tego zapomnimy, gdy poczłapiemy, jakby żaba, martwym, posuwistym krokiem..., gdy nie w czas we śnie kolorowym zatrzyma nas jakaś wcale ładna, a jednak dostrzegająca nas pani...- wszystko zniknie, pufff, a my znikniemy ze wszystkim. A jedynym co zostanie, będzie nasze rozpaćkane pod samochodem na czerwono ciało, zdawać by się też mogło, nie bardziej wówczas realne, co mgła wokół, i deszcz, i tylko zielone już drzewa, i wszystko, co, śpiący, boscy, niegdyś kroczący we mgle, bzduraliśmy sobie do czasu w swych głowach...

A jako, że okaże się być to tylko rzeczywistość, nikt nas już nawet nie zauważy, a panie pójdą dalej...

...

Smutne całkiem, lecz pisałem, jak miałem zły dzień. Dzisiaj mam niezły, więc pewno bym na to nie wpadł. Korzystajmy więc, Drodzy, z gorszych, grosza niewartych chwil.

wtorek, 25 maja 2021

85.

Mieliście Państwo jakieś doświadczenia, tyczące się OOBE? Jeśli tak, zapraszam do podzielenia się nimi w komentarzach.

A jeśli idzie o mnie, nieraz, choć rzadko, a niestety w zasadzie jedynie sporadycznie, budząc się spontanicznie, doznawałem paraliżu sennego, więc, co wyczytałem, stanu, kiedy to rozbudzony umysł skonfrontowany jest z nadal uśpionym ciałem. Zaś to całe wibruje, a jest to nienaturalnie silne doznanie. W dodatku ciałem samym nie idzie wówczas nawet i poruszyć, choćby tylko koniuszkiem małego palca. Umysł zaś, zgodnie z wcześniejszym opisem, pracuje, rozbudzony, normalnie, przeciętnie, jak za zwykłego całkiem, szaro-burego dnia.

Doznając zatem tego oto stanu, czasem intencjonalnie starałem się, metodą prób i błędów, wydostać ze swej biologicznej powłoki. Czułem wówczas, jakbym unosił się, lecz nie rześko, zgrabnie, w kierunku światła i lepszego miejsca na świecie, ale jakobym przedzierał się przez czarną, gęstniejącą smołę, którą miało być, tak myślę, moje ciało, jednak, mimo to, parłem coraz wyżej i wyżej..., w uszach słysząc przy tym wszelkich częstotliwości szumy, trzaski, piski, słowem, w ten deseń niesprecyzowane dźwięki. 

Finalnie jednak, nigdy z ciała nie wyszedłem. Mimo, że umysłem byłem całkiem rozbudzony, na ten łez padół na powrót, zdaje się, ściągały mnie co i rusz skrajne emocje, więc z początku paniczny strach, a z czasem, gdy nawykłem do tego, co się mi przydarza, również i skrajna euforia, od której próżno uciec, nie będąc naraz wytrawnym, opanowanym mnichem. Wszak takie wyjście bardziej niezwykłą się zdaje przygodą, niż kierowanie traktorem za dzieciaka na wsi.

Mieli zaś Państwo z tym, co wyżej, własne doświadczenia?

niedziela, 23 maja 2021

84.

Żałują czegoś Państwo w swym życiu? Czegoś, co można było, co powinno się zrobić może, ale jest już na to, możliwe, że o wiele za późno?

I czy myślą nieraz Państwo, że źle wykorzystali życie? Że miało ono przybrać inną barwę całkiem, inaczej się potoczyć, że miało to wszystko zupełnie inaczej wyglądać?

Żal, tak myślę, to kojące uczucie. Ciche, delikatne, a jednak głębokie. Za żalem nic się, zdawać by się mogło, nie kryje, jest tam zawsze ciemno i nigdzie ta ciemność nie prowadzi. Żal w końcu uspokaja, w żalu można się położyć i spokojnie zasnąć, tak, jakby nic już wartego uwagi nie miało się więcej nam zdarzyć. 

A potem żal zamienia się w obojętność, w apatię nawet, a patrząc na świat, ma się wrażenie, że mija nas małej wartości film. W końcu jego wartość jest już tak mała, tak znikoma całkiem, że lepiej jest go wyłączyć, ot, zgasić, a jeśli tylko znajduje się coś dalej, za tą z żalu wyrosłą ciemnością, za którą przecież i tak nic na nas nie czeka, choć tylko prawdopodobnie przecież, warto się tym zająć...

Jednak... i nieraz, trzeba przyznać, z żalu wyrastają największe dzieła sztuki, a w zasadzie..., ten, opisany tu, jest pewnie jednym z ponad siedmiu miliardów jego ludzkich wersji.

Zatem na pewno każdy z Państwa ma swoje przemyślenia co do tego uczucia. Jeśli w istocie, zapraszam do podzielenia się nimi.

środa, 5 maja 2021

83.

Jakby pomyśleć tak, że naraz zajaśniało, coś tompnęło i oto już, widać, cały gatunek chyli się ku temu, co ciemne i skąd się nie wraca...

Czy wtedy właśnie, patrząc na taki czas, dobro gatunku, nas, ludzi wszystkich, lejącej się masy rąk i nóg, ważniejsze jest, niż los pojedynczej jednostki? Zapewne. Czy więc, gdyby i tak było, że do ocalenia i mnie, i rzeszy osób, potrzebna byłaby ofiara z Państwa, z pojedynczego człowieka, ofiara bolesna, dajmy i to, że wyzuta z godności nam znikąd przyrodzonej, czy wzięliby ją Państwo na karby, dając się, metaforycznie i po bożemu, ukrzyżować? Rzecz jasna, powiedzmy, dobrowolnie.

Ja nie zdobyłbym się raczej na taki gest, a choćby i miliony truchleć by przez to miały, ale już taki ze mnie zwierzęcy, zimny, a i bojaźni pełen drań, z Jezusem mało co mającym podobnego.

wtorek, 4 maja 2021

82.

Ileż ja byłem w głowie, ktoś powie. I prawdą by to było pewną, a pewną dlatego, że jeśli ją przypisać i do jednego, i do drugiego, który, ot tak, szedłby ulicą, pewne i to, że nadal by była słuszna.

Tak sądzę, mało jest nas w życiu, mało żyliśmy, my, mający choćby i kilkadziesiąt lat. I mało nas było na Ziemi, a szukać nas na niej równie było próżno. Zamiast tego, marzyliśmy o tym, co piękne i o zielonych drzewach, tam byliśmy, w świecie swej głowy, w świecie tak pięknym, bo bez pochmurnych zachodów. A tak bardzo tam byliśmy, tak całym sobą, że gdyby ktoś z jawy naraz nas zawołał, to niejedna chwila by musiała się zestarzeć, zanim powrócilibyśmy z przypomnianym imieniem, z niezmierzonych odległości, z nienazwanego, ale to wiadomo, że z tego lepszego świata, świata własnych myśli.

A gdy to nas zmęczy, to i w łatwiejszą rzecz, czy wyprawę prędzej się udamy, więc weźmiemy do ręki książkę i już nas nie ma na Ziemi, a tam nas znów szukać, gdzie coś się dzieje, w samym sercu tego, co niezwykłe, choć naddane, przypisane, jasno wytyczone przez autora. Jednak i to prostsze, i lepsze, a i ciekawsze dalece, niż cztery ściany z odpadającą farbą, a w tle okno z poszarzałym niebem.

Krótka chwila, więc obiad, toaleta i film, więc kolejny raz ucieczka w stronę lepszego świata, choć ta, już aż nazbyt prosta, jako że nic, ani myśli jednej po nas się nie spodziewa, a wtłacza do głowy już gotowy, i pomyślunku niewymagający świat, w którym jednak, ponownie, coś tam się dzieje, a choćby nieco tylko więcej, niż u nas w salonie, i tak będzie to ciekawsze.

I w końcu pozostał sen przed jutrzejszą powtórką, więc świat tak realny, że i w głowie nie postanie, że smok z naprzeciwka ułudą miał być tylko, reklamą, cyrkowym popisem umysłu. Tak samo, jakby był realny, dajemy przed nim drapaka, a choć to i nie najprzyjemniejsze wspomnienie, i tak ciekawsze, niż to ponownie, co szare jest, codzienne, zwykłe, niż widok sprzed fizycznych, z jawy wyrosłych oczu.

Mało nas jest na Ziemi, lecz, jak zapukać do środka, pełno w nas tli się gdzieś tam w głębi życia.

poniedziałek, 3 maja 2021

81.

Mijając senne mary i zające, nikomu w głowie nie postanie, ani anioł nie podszepnie, ani też Bóg naprowadzi, że zewsząd wkoło, gdzie spojrzeć nie przyjdzie, gdzie odwrócić głowę, że wszystko nie wychyla się ani o wąs jeden poza to, co z myśli powstałe, co chwiejne, mgliste, więc i rozwiane może być naraz, a choćby przez szybszy oddech, nieopatrzne chuchnięcie, czy otwarte oczy.

To dziwne, lecz we śnie tak samo wszystkie oczy, chyba, że jedno w nim mamy, albo całkiem więcej, niż zazwyczaj, pozostają otwarte. A i co dotknąć, co powąchać, nie odbiega od prawdy, tej samej, co mówi, że ogień smoka, jak każdy, będzie bolesny, a pocałunek pięknej księżniczki rozkoszny.

A i emocje prawdziwe. Dość popatrzeć, jak we śnie, słabi zwykle, jak za dnia, bojąc się śmierci, czmychaliśmy w rozrosłe znikąd krzaki, albo też, gdy cicho i bezpiecznie, a i przyjemnie czasem, wałkoniliśmy się bez perspektyw na cięższą przyszłość.

Toż i głupota rzeczywista nawet. Tak jak we śnie się rodząc, mamy to, co nam mózg da za jedyne, co słuszne i prawdziwe, a i bojaźni godne, tak, budząc się do jawy, ją jedynie naraz za słuszność mamy, smoki za wymysł szarlatanów, a sen sam na godną splunięcia prawdę, choćbyśmy nie tak dawno w nim samym jeszcze, w głowie pstro z jawy mając, uganiali się za maszkarami, bez błogosławieństwa tej jednej myśli, że sen to jest, ułuda, a naprawdę- nic, i że wcale go nie ma.

Zatrzymajmy się kiedyś, popatrzmy wokół, pomódlmy się o myśl taką, że wszystko to, co dane ręce, nosowi, co dane uszom i oczom, równie dobrze nie więcej może się zwać, niż snem. To też miejmy na uwadze, że tej samej nocy jeszcze zapomnimy - o dzieciach naszych, o kredycie na życie, o żonie, kochance, wybrance, uganiając się za tym, co teraz mamy za majaki mózgu, nic więcej. Boże, toż my jeszcze tej nocy też nie więcej będziemy, niż sennym, hasającym po wyśnionych łąkach majakiem. 

Zastraszeni tą myślą, usiądźmy wówczas na ławce i w taką się uzbrójmy, że to, co pewne i stałe, co trzyma nas tutaj, to pamięć tego, co wczoraj nas spotkało. A pomyślmy, gdyby, jak za snem, budząc się w jawie, zawsze widzielibyśmy inne miejsce i inna czekałaby nas przygoda, co wówczas by się ostało z tego, co pewne i oczywiste? Nic całkiem, sen, majak jedynie.

A gdy i to już sobie obmyślimy, wstańmy, popatrzmy na zegarek i pójdźmy dalej do pracy, czy gdzieśmy się udać mieli.

80.

Gdyby w całej tej kosmicznej głuszy usłyszeć naraz śmiech, lecz nie rozpaczliwy, a odwrotnie, więc szczery całkiem, przyszłoby pomyśleć, że istota, z której płuc się ten wydobywa, w istocie, szeroko objęła swe życie poznaniem.

Bo, powtarzając za Osho, czym więcej jest życie nasze, niż żartem? Czarnym humorem, dajmy na to, skoro nie Boga, to natury samej. Spójrzmy na siebie, na nasze radości i smutki z perspektywy kosmosu, a okaże się, że będą te tak małe, pośród ciszy, że i pchłę pod butem można lepiej, niż nas, posłyszeć. A i weźmy nasze święte księgi i święte pragnienia dajmy, z których to, co kłamliwe, acz piękne i słodkie powstaje... Jak to upatrujemy w nich, ci, z małpy wyrośli, niebiesi, nie tylko tyle, ale i boskość swą widzimy przecież w naszym mięsie, czerwonej zawiesinie i kisielu w głowie, widząc już swój zadek w największych rajskich dostępach, choć nie tak dawno jeszcze ganialiśmy z maczugą pomiędzy wymachującymi w te i nazad ogonami mamutów, nie tyle widząc przyszłość swą w gwiazdach, co upatrując, by na kieł się nie nadziać, a i wrócić całym, i wstać z pełnym żołądkiem.

Jakże śmiesznym też, kiedy, choćbyśmy kapłanem samym byli, konać musimy jak pierwszy lepszy prostak, cierpieć z bólu, głosząc święte słowo, od kamienicy nerkowej, czy, ratując bliźnich, umierać na raka, w czasie, gdy oprawca w szczodrym zdrowiu obiadać się może frykasami. I w tej całej naszej niedoli, niedoli śmiesznej, cóż nam pozostało, jak nie uciekać w marzenia lepszych nas, upatrywać ten lepszy los gdzieś wyżej, gdzie oko nie sięga, ale dusza zmierza. Gdzieś tam, gdzie czarnemu humorowi ustępuje sprawiedliwość, a za zło nie marakasy słychać, a zimne brzęki łańcuchów... Dopisujemy do nędzy naszej całe tomy obietnic, tego, co ma się po niej ziścić, lecz jednak, a to choćby przy końcu, orientujemy się, że wszystko, co dopisane, niczym więcej było, niż zbiorem we łzach pisanych liter, mających nas zabrać do Boga, hen, tam daleko, w gwiazdy. Na końcu dowiemy się, jak dalece byliśmy nielotami, a to nie tylko za życia, ale i po śmierci.

Żartem jest nasze życie. Idziemy spać, znikamy, budzimy się naraz nadzy w świecie snu, ułudy, pojęcia, że żart to mózgu naszego nie mając. A i znowu zaraz znikamy, podnosimy się w jawie, by, po naszych pchlich emocjach, którymi na końcu nie więcej, jak robak się pożywi, na powrót zniknąć w objęciach Morfeusza. Raz nam się przydarzy choroba, może stracimy pamięć, kim jesteśmy, błąkając się zamglonymi ulicami i znowu, bo jak, tępo patrząc się w gwiazdy, nie pamiętając swojego imienia, lecz na to jedno się łudząc, że gdzieś przy końcu nauczymy się latać, a jeśli nawet nie, to ktoś większy, piękniejszy, kto latać potrafi, wybawi nas, jak rybę z zatrutej wody, i włoży do czystego, poza horyzont oceanu.

Cóż więc poważnego w nas- mali, bezbronni, krzykliwi, a niesłyszani, mający siebie za "pupkę ubóstwianą" stworzenia? Już prędzej pomyśleć, że nie Bóg nas, a zło jakieś stworzyło, radość mając, jak skaczemy wciąż w górę, do nieba, myśląc, że przybędzie nam na wzroście.

Gdzie nadzieja w tej całej mazi..., skoro, jak wyżej, tylko jej ujmować i besztać z błotem przyszło? Nadzieja jest, można powiedzieć, w całej głuszy, zewsząd. W tym, że nikogo wokół nie ma, nic nam niepisane, jedno tylko, więc robak, oblizujący się, czekający w ziemi. To jedno ujmuje nerwów, dodaje spokoju, że niczego dalej już nie ma, żadnej drogi nie widać, ani żadnego celu, że na końcu usiąść można, napić się za całe życie i zaśmiać, a choć nikt tego nigdzie nie posłyszy, a przy Saturnie cicho będzie, jak zawsze, daje to, myślę, jakąś wolność, wolność od woli gwiazd, wolność od kaprysów Boga, wolność w końcu od tego też, co nigdy pewno i tak się nie wydarzy.

niedziela, 2 maja 2021

79.

Pomyślmy... sen, piękny, długi sen..., co nie ucina się ot tak, bez "przepraszam", kiedy nagle przychodzi co do czego. Jakby tak w nim zostać, lecz nie na noc jedną, ale i drugą, trzecią, aż po miesiącu dojdziemy do roku... Gdyby tak trwać, jako ten miraż umysłowy we śnie, poznając świat, a pojęcia nie mając, że ten równie nie więcej jest, niż fatamorganą, i gdyby rozwijać się w tym, co wkoło, przez dajmy i lata nawet..., czy wówczas nie stalibyśmy się drugim, sennym, lecz równie z duszą, czymkolwiek ta ma nie być, człowiekiem?

Jeszcze raz- kładziemy się spać, śnimy ze sto lat, w tym śnie od niczego, od pustki, pojęcia nie mając o jawie, kreślimy, a raczej poddawane nam jest przez niczego nieświadomy, lecz kreujący mózg całe nasze życie. I tak, przy starości, nagle, ot tak, znika naraz wszystko, a my, budząc się, przed oczyma widzimy jawę, tak nową znów dla nas, nieoczywistą, niespodziewaną w końcu, jakby nigdy nie była częścią ani nas, ani nie była też całkiem naszym prawdziwym światem...

I teraz, czy, będąc we śnie, żyjąc w nim, dodajmy to, od całkowitej białej kartki, i tak z kilkadziesiąt lat, byliśmy tym samym człowiekiem, co po i przed wybudzeniem? Jakże, myślę, skoro inne imię mieliśmy, wygląd, historię, świat, pamięć i wspomnienia, i inną świadomość nawet, która się na tę kilkuletnią chwilę, jakoby doświadczenie, przydarzyła, by zniknąć, jak równie chwilowy prezent, księżyc przy słońcu, na rzecz przydarzającej się innej...

A komu ta świadomość się przydarza? Pytania równe temu, co takie, komu Saturn kręci się wokół słońca? Ot, kręci się i tyle, bo tak mu poleciły prawa fizyki, ślepe, głuche, bezmyślne, bez nadziei na rozmowę.

Tak też, być może, da radę i widzieć świadomość, jako coś, co po prostu, jakby zjawisko jakie zwykłe, w określonym środowisku się przydarza, jakby piłka, co, jeśli popieści ją grawitacja, musi, choćby i po długiej podróży, w końcu wylądować...

I tyle. Krótko, bo i z domysłami, jakby był to luźny, bezkształtny jeszcze, niewyrazisty, lecz będący przecież, bo jak inaczej, koncept.

78.

Nadzieja, nadzieja, nadzieja, na końcu upadek Ikara. Tak jest zwykle, nie zawsze, a bez niej ten nie wzniósłby się ani o centymetr w powietrze.

Spójrzmy na historię, filozoficznie mówiąc, na człowieka, spójrzmy jak ten, im mądrzejszy, im bardziej świadomie patrzeć musiał na gnijących krewnych, tym, w całkiem jednak pierwotnym strachu, uciekał się też do nadziei...

A potem to już powstały całe aglomeracje bogów, świątyń i aniołów z pierzem, a im to bardziej wszystko wymyślne, skomplikowane, oprawione w tomiszcza, tym bardziej wydaje się jakieś takie mądre po drodze, jakieś prawdziwe, może słuszne, niczym gruba książka w twardej okładce za szklaną gablotką, a to jeszcze, dajmy na to, w bibliotece.

A jeśli tę odebrać, powiedzieć, wytłumaczyć, naraz jest sprzeciw, płacz i zgrzytanie zębów, samotność i pustka jako że nadzieja właśnie jest tym, co na końcu zawsze pozostaje, gładzi nas po głowie, pociesza- ostatnim namaszczeniem. A choćby cała rodzina naraz odeszła, każda przyjazna dusza, choćby sprawa z góry skazana była na stryczek, nadzieja trzymać nas będzie w garści, składać po kawałku, popychać do kolejnego, beznadziejnego dnia, w którym oddychać będziemy obietnicą gruszek na wierzbie, obietnicą złotej trąby i tego, że cały wokół niesprawiedliwy wszystek na końcu runie w paszczękę sprawiedliwości, smagany w tyłek przez rozsierdzone diabliki.

...

Nadzieja jest pokarmem, zwykle ubogich, a na końcu wszystkich, bo przed śmiercią i tak wszyscy jesteśmy ubodzy i bezbronni. Nadzieja jest też polityką, bo i wzbudzając ją odpowiednimi akordami, przelewać możemy spragnione obietnicy masy, jak to nam w duszy gra i diabeł z aniołem podszeptują. Nadzieja to władza, bo i jak wygodnie bezbronnemu chłopu naszkicować wizję rajskich niebiesi, o ile tu, w życiu, tyrać będzie aby na pewno z werwą, potem na czole i w takt kościelnej muzyki, i oczywiście do końca tego, co mu zostało, widoku pola sprzed oczu.

A i nam dzisiaj, zobaczmy, jak źle by było bez nadziei. Jak dalece przypominamy tego chłopa sprzed lat. Ot, powiedzieć nam, że życie i wszystko w nim, co złe i plugawe niczemu nie służy, a niebo i podziemia równie wobec nas są obojętne i tyleż samo nam życzą, co czarna dziura, która bez mrugnięcia okiem pochłania kolejne połacie planet. Toż usłyszeć to, to równoznaczne z powieszeniem. Myśl, że nic niczemu nie służy, nasze życie nie ma naddanego sensu, a po śmierci nie miód nas w istocie czeka w pucharze podtykanym przez seksowną anielicę, a pustka bez wyrazu i określenia.

Gotowiśmy uciec w najbardziej surrealne aberracje, byle dawały nadzieję, że nie cierpimy bez powodu.

Na końcu już, jak to zebrać, wyjdzie na to, że przeważnie to, co trzyma nas przy życiu, co składa i gładzi, jest nie więcej, niż kłamstwem, ułudą, polityką, obietnicą, byśmy, póki jeszcze dychamy, nie uciekli w pustkę, do "upragnionego Boga", a orali ziemię, mając gdzieś po cichu w głowie wizję lepszego, zdrowego życia.

...

Z drugiej jednak strony, gdyby nie nadzieja, dalej siedzielibyśmy w jaskiniach, nie próbując sięgnąć już teraz kapryśnie po to, co nakreślone w marzeniu.

Nadzieja to, jak wiele wyżej, również i pocieszenie, a w tym smutnym, jak... świecie nieraz tego tylko jednego pocieszenia nam, kroczącym zamgloną ulicą, potrzeba, byśmy wspięli się tak wysoko, gdzie, będąc w dole, można by sądzić, że nie da się oddychać.

Co Państwo o nadziei naszej myślą?

środa, 28 kwietnia 2021

77.

Rzecz Państwu dzisiaj powiem o tym, co zauważyłem w moich snach, przyglądając się im z dala, po wybudzeniu, jako że w żadnym całkiem nie dane mi było odzyskać świadomości z jawy. 

Tak oto, gdy śnią mi się znaczące przeciwności losu, dość ciekawe zwykle, pełne przygód co prawda, lecz jednak wciąż mi przeciwne, naraz znikąd w tymże śnie zdaję sobie sprawę, że jest to sen w istocie i jedną myślą wówczas zmieniam jego tory, a tak, że beznadziejna sytuacja bez wyjścia naraz staje się całkiem mi milszą, choćby nic, co pewne i logiczne, na to pierw nie dawało nadziei.

A piszę to, bo, co i równie ciekawym, tuż po przebudzeniu, analizując mój stan sennego ducha, odkryłem, że, będąc tam, jak pisałem, bez świadomości, w ciężkich przypadkach orientuję się naraz, że to sen, pomagając sobie choćby jedną, zmieniającą świat myślą, by po chwili znowu zapomnieć tę prawdę, a po to wszystko, by przeżyć jakieś ciekawe we śnie tym jeszcze przygody.

Wytłumaczenie dość znaczące, pisząc je, widzę to już, jak za mgłą, lecz patrząc nań po powrocie do tego świata, widziałem chęć przeżywania przygód, jakbym z jakiejś jeszcze innej przestrzeni ten sen organizował ku lepszym doświadczeniom, i pomagania sobie w skrajnych sytuacjach, bez przypominania sobie tym samym o tymże życiu z jawy, a po to, by nie psuć realnych doznań, prawdziwego strachu, prawdziwego szczęścia, prawdziwości w końcu tamtejszej chwili.

Jest to moje spostrzeżenie. Warto takie robić, do czego zachęcam, a świadczą one, być może, o nudzie zwykłego świata, ale, z drugiej strony, też i o dalszym rozbudowaniu, monumentalności naszego jestestwa, które próżno ogarnąć wzrokiem, stąd choćby te przemyślenia.

I warto też przyglądać się snom, uczyć się od nich, obserwować, jak też się w nich czujemy, o czym myślimy, bo zwykle jest to nasz całkiem inny świat (a kto wie, czy nasz?), całkiem inny duch może, a w zasadzie, jak dobrze się przypatrzeć, całkiem inny, lecz prawdziwy człowiek, w, z pozoru, fikcyjnym, spreparowanym świecie, w którym i przechodnie na ulicy, wytwór bezmyślnego umysłu, dzielą się marzeniami, a nieraz i historią, w ułudę której wierzymy dopiero po wybudzeniu już, za słonecznego dnia.

niedziela, 18 kwietnia 2021

76.

Jak Państwo widzą medytację? A w końcu też, czym ta jest dla Państwa... Może drogą do nienazwanych krain, bo i z takimi koncepcjami się spotkałem, albo też całkiem przeciwnie, nie drogą, a ciszą może, ciemnością, w której nic już, prócz niej, nie czeka. Może czymś całkiem zgoła innym?

Tu również i inna rzecz, jak Państwo, o ile w ogóle, medytują i czy czegoś dzięki tej praktyce doświadczyli, coś uzyskali, a może odkryli coś wyjątkowego?

Jeśli idzie o moje doświadczenia co do niej, nie mam najlepszych, a wręcz chaotyczne, jakby diabelskie nawet. Pisząc, co czułem, za małego próbowałem medytować, pamiętam, naraz rozszerzyła mi się świadomość, a ja czułem, jakbym rozciągał się i ponad ciało, ponad ściany nawet, a być może w ogóle nie miałem żadnych granic. Koncepcja rozszerzonej świadomości zapewne brzmi słodko, niemniej nic w praktyce w niej ze słodyczy nie było. Czułem wówczas przeszywające zimno w głowie, całkowitą dezorientację, nie mogłem spać, jako że nie czułem swych przestrzennych granic, a co najgorsze, nie wiedziałem, gdzie mam się z tym udać, szukając pomocy. Nawet psychiatra wydawał się nietrafionym pomysłem.

Bałem się, że do końca zlecę w obłędzie w jakieś nieodwracalne szaleństwo. Szczęście, po tygodniu wszystko wróciło do normy, można rzec z tamtej perspektywy, moja świadomość na powrót się, że tak powiem, ścieśniła jedynie do obszaru czaszki, a czuć było to namacalnie, jakby wróciła do swej matrycy, może pierwowzoru, jakkolwiek to nazwać. Zniknęło uczucie zimna.

Takie mam z nią wspomnienia.

Jakie zaś są Państwa?

wtorek, 13 kwietnia 2021

75.

Pytanie z niejednym założeniem, może nawet do odpowiedzenia na te sobie jedynie po cichu. A zatem, przyjmując popularną wersję sensu życiowych zdarzeń, taką mianowicie, że sami sobie całą doczesną egzystencję zaplanowaliśmy tuż jeszcze przed jej rozpoczęciem, pytanie, czy z poziomu obecnego dnia, obecnej stopy, w końcu z poziomu obecnej wiedzy, wybraliby Państwo ponownie swoje życie, a zatem i wszystko to samo, na powrót, co do joty, co w życiu Was spotkało, jak i wszystkie tych zdarzeń konsekwencje?

Poniekąd kryje się w tym i druga zagwozdka, więc taka, czy, wybierając to samo znów życie, ponownie wybralibyśmy siebie... Toż kształtuje nas ono każdego dnia, formuje, w końcu utwardza w taką, nie inną, zawsze niepowtarzalną jakoby rzeźbę ze swą historią, imieniem.

Tu również problem, na co nam wybierać znów to samo, popadając w jednostajność... Przyjmijmy więc na tę chwilę, że wybieramy nasz żywot pierwszy raz, z tym, że taki sam, jak ten, co Państwo przeżyli, mało, mając wiedzę dokładną, jak się ten potoczy, zgadzając się również na utratę przy narodzinach pamięci, bo i to zakłada ta koncepcja.

...

Co do jej samej, uważam ją za mało prawdopodobną. Uważam tak, nie patrząc na ludzi, których rozpieszcza życie, lecz na zdarzenia tak podłe, tak niesprawiedliwe, tak dalece bolesne i brutalne, że twierdząc, iż dana osoba umyślnie je wybrała... Sądzę, że nie ma większej obelgi, niż twierdzić komuś w twarz, że ten wybrał sobie gwałt w lesie. Nikt również, choćby z groszem empatii, tak pewno nie mówi, toteż tym samym twierdzenia te, niepraktyczne, nie wyjdą nigdy w świat, z ram Facebooka, poza grona ludzi spragnionych najsłodszej nadziei. Kłóci się ten pomysł też z tym, co mało którym przychodzi odwaga tykać, tak więc z pomysłem wolnej woli, w końcu, można na zakończenie stwierdzić, że pomysł ten nie promuje nawet wspomnianej wyżej idei, w której to my, planując, sami dla siebie jesteśmy katem, a zgoła dla kogoś innego. Bo i, schodząc tu, tracić mamy pamięć. Co zaś stanowi o naszej jednostkowości? Myślę, że ona właśnie. Tracąc ją więc i kształtując od początku, stajemy się jakoby innymi istotami, stajemy nagle jakby we śnie, o którym swego czasu niejedno, swoją drogą, teoretyzowałem, mającymi ten świat za jedyny słuszny, pojęcia nie mając o czymkolwiek, co mamy robić, o naddanym sensie swego cierpienia, piszemy od pierwszej strony swoją pierwszą, a jedyną przecież w swej pamięci, autobiografię...

W takich słowach, co widać, cała ta świetna koncepcja traci już swój urok i to o niej sądzę.

Tu również i ostatnie pytanie, co Państwo o tej wariacji też myślą?

piątek, 9 kwietnia 2021

74.

Jak Państwo sądzą, czy Hitler powinien być w piekle? Pytanie, myślę, zaczepne, ale jak dobudować do niego jakąś teorię, naraz, wydaje mi się, staje się ono nie do końca oczywiste, bo przecież na samym początku aż ciśnie się na usta odpowiedź, że, w istocie, w piekle być ten powinien.

Ale jednak, zakładając na wstępie, że z jednej strony pośmiertnie jawić się będzie piekło, miejsce bólu, miejsce grzesznych ludzi, z drugiej raj, czyli miód i tanie mieszkania, jak powinna wyglądać selekcja, a w dodatku nawet, czy, według Państwa, w ogóle powinna jakakolwiek być?

Czy nasze uczynki doczesne powinny być oceniane pośmiertnie? Wydaje mi się, jakąkolwiek ta ocena by nie była, stanowić będzie nie więcej, niż wynik maturalny, często i grama niewspólny z naszą rzeczywistą wiedzą, potencjałem, w końcu z umiejętnościami.

Spojrzeć wystarczy, że za każdym naszym czynem, bohaterskim, czy diabelskim iście, stoi cała historia, często niezależna od nas, od której to często, a nie bezpośrednio od nas, zależy, czy taki, nie inny czyn, popełnimy. Patrząc na prostym przykładzie, nietrudno wywnioskować, że jednostka wychowywana w toksycznym, brutalnym środowisku, zmuszana do walki o byt, nie będzie najpewniej w przyszłości oazą spokoju i buddyjskim mnichem, choćby przez przyjęte za młodu nawyki, które umożliwiły jej to, co na końcu, po wszystkich świętych frazesach, najważniejsze, tak więc przeżycie. Zatem, czy powinna ona odpowiadać przed jakimś świętym sądem za czyny, do których, jakże często, zmusiło ją życie, a przed nim łut szczęścia?

Rodząc się, nie mamy pojęcia całkiem o niczym, jesteśmy jak pierwsi ludzie w biblijnym raju. Ot tak, naraz wepchnięci zostajemy do danej społeczności z danymi zasadami, wzorcami moralnymi, które od najmłodszych lat wytyczać będą nasze postępowanie. Trudno zatem wymagać, że naraz przeciwstawimy się wszystkiemu, co, prawdę mówiąc, nas stworzyło, uformowało, nadało imię, kierując się na jakąś zobiektywizowaną, świętą ścieżkę dobra, tym bardziej, że ścieżki takiej nie ma, albo inaczej, jest tych samozwańczych tak wiele, że nie idzie się połapać, która jest prawdziwa. Toż nawet niekiedy zabójstwo w imię wyższych idei bywało uświęcane.

A piszę to po to, by zwrócić uwagę, jak dalece utarta koncepcja sądu ostatecznego, piekła i antagonistycznego raju jest, sądzę, prymitywna, a od której, w naszych marzeniach, spodziewamy się permanentnej wręcz sprawiedliwości. Nie mogę sobie wyobrazić, jak dalece niesprawiedliwe właśnie musiałoby być ocenianie człowieka po samych jego czynach, nie zważając całkiem na historię, realia, psychikę często, w których te mogły się zagnieździć, a następnie wyrosnąć, ujrzeć w końcu światło.

Jeśli zaś, przeciwnie, by wziąć to wszystko pod uwagę, to nagle, zdaje się, nie sposób ocenić jednego czynu, bo za nim trzeba byłoby i ocenić człowieka, potem i rodzinę, dalej kulturę, w której się wychował, jeszcze dalej jego psychikę, chemiczne perturbacje w mózgu, na które właściciel nie miał wpływu, a które z kolei nadawały mu taki, nie inny, charakter. I wszystko to należałoby wtrącić tu, albo tu, do nieba, do piekła, na końcu zastanawiając się, ile w tym wszystkim było woli samej jednostki. A to dopiero jeden z miliarda kolejnych uczynków.

Nie sądzę, rzecz jasna, zgodnie z pierwszym zdaniem, że Hitler miałby znaleźć się, oczywiście, w raju. Sam nie mam pojęcia gdzie. Jako człowiek, należy powiedzieć, że, owszem, powinien trafić do piekła, jednak w jaki sposób należy go sądzić...

Z sądzeniem jest problem, więc zostawiam pytanie, gdyby istniał podział po śmierci wspomniany wyżej, jak Państwo chcieliby osądzać dusze i czy rzeczywiście jedynie po ich uczynkach? Jak też Państwo chcieliby być osądzeni? Czy, o ile co jest po drugiej stronie, powinniśmy odpowiadać tam za nasze ziemskie życie?

Na końcu dodam to tylko, stwierdzenie, że człowiek na końcu zawsze ma wolną wolę, jest, sądzę, myślą dalece niepraktyczną. Cóż z naszej wolnej woli, skoro świata nie widzimy przez pryzmat jakiejś niezależnej prawdy, a widzimy go tyle, co ujrzeć dane nam będzie przez szkiełka naszej wiary, nadziei, niekiedy szalonych idei, w większości więc przez świat, zapewne, kłamstwa, świat często wpojony, postawiony przed oczyma jako jedyny możliwy, jedyny prawdziwy, za który, jeśli sami nie damy się posiekać, to, patrząc na karty dziejów ludzi, damy posiekać innych, zwykle w szczytnych, najczęściej za szczytne wpojonych, intencjach.

środa, 7 kwietnia 2021

Strony powiązane

https://m.facebook.com/Sceptyk-na-drzewie-106323300822485/






73.

ABORCJA

Powyższy, przyciągający oczy tytuł, dość dobrze określa sprawę, którą poniżej poruszymy, a od której nijak nie powinniśmy uciekać ani w stronę przemilczenia, ani też w stronę boju, opierając się na jedynym, co może przynieść długotrwałe owoce, tak więc na dyskusji, od której jest przede wszystkim to miejsce. Przyjęło się sądzić, że trudne pytania są dla mądrych ludzi, a jako że w głowie nie postała mi ani razu opinia, że inni się na tej grupie znajdują, tak też sądzę, że każdy w tej kwestii będzie mógł wypowiedzieć swoje zdanie i, jeśli zostanie spuentowany, to tylko logiką i rzeczowymi argumentami.

A zatem, nie przeciągając i owijając w bawełnę, kiedy zaczyna się człowiek? Czy aborcja jest morderstwem? Czy powinna być ona na życzenie? Czy powinno być to niezbywalne prawo? Kto powinien mieć na tę kwestię wpływ i w jakim zakresie?

Jeśli chodzi o mnie, uważam, że, jako ludzkość, nie powinniśmy ani teraz, ani nieprędko, o i ile kiedykolwiek, sądzę, dawać sobie prawa do decydowania, kto ma być człowiekiem, kto nie i kiedy się ten zaczyna. A to, bo jeszcze dojdziemy wniosku, że człowiek zaczyna się po czterdziestce, albo lepiej nawet, niech człowiekiem będą tylko blondyni, a w dodatku nie wszyscy, a ci o niebieskich, najlepiej błękitnych oczach i dobrze zbudowani. Albo jeszcze tak, po czasie możemy przyjąć, że człowiek ma przypominać człowieka, jego określony wzorzec fizyczny, co sprawia, że niektóre niepełnosprawne osoby, nieraz z trudem człowieka przypominające, niestety, będą musiały obejść się smakiem człowieczeństwa, tego przyjętego przez większość. Chyba, że ustalimy po czasie, iż niepełnosprawni pozostaną ludźmi od jakiegoś wieku, albo od danej niesprawności...

Tak zatem myślę, skoro nie możemy decydować, kto jest człowiekiem, a kto nie, nie pozostając moralnymi, co powyżej, dewiantami, siłą rzeczy i logiki, nie powinniśmy dawać sobie prawa do decydowania i o tym, kiedy się on też zaczyna, bo tak, jak nie wiemy rzeczy równie ulotnych, nieokreślonych, jak to, czym jest do końca dobro, czy jest życie po śmierci, czym świadomość jest nawet, jak możemy powiedzieć, od jakiego dnia charakteryzujemy się człowieczeństwem? Cokolwiek byśmy nie powiedzieli, może być to opinia równie subiektywna, jak upieranie się, że tylko jedna religia jest tą jedyną prawdą. I tyleż samo może być w tej opinii słuszności.

Tak więc jestem przeciw aborcji w większości przypadków właśnie z tej przyczyny, jako że nie wiem, a w zasadzie daję sobie prawo do niewiedzy i zabieram tym samym do szafowania swoimi przypuszczeniami, zakładając również, że, skoro nie wiem, nie potrafię tego ustalić, bezpieczniej jest jednak przyjąć, że człowiek zaczyna się od razu, niż po wymyślonym przeze mnie okresie, choćby i po temu, że, jeśli nawet i nie jest tak, nie byłaby to prawda, to raz, że nie sposób tego stwierdzić, a dwa, to nie można zaprzeczyć, że ma on, czy "to" wówczas w zasadzie, potencjał, by się człowiekiem stać raptem po kilku tylko miesiącach, jakby to one jedynie stanowić miały decydującą barierę, przez którą każdy z nas musi przejść, i nie można, myślę, mu, "temu" tej możliwości zabierać naszą teorią, udawaną boskością i zwykłym pragnieniem, gdyż jest to, sądzę, zabawa życiem, jak i człowiekiem, albo chociaż "tym", co człowiekiem być może, zabawa w Boga, która w naszym, ludzkim wykonaniu, zwykle kończy się tragicznie.

Z drugiej jednak strony, zauważam, że zgodnie z tak podjętą kwestią, odbierana jest kobiecie możliwość pewnego ingerowania w jej ciało, co również wydaje się być absurdalne i złe, mimo to, sądzę, posiadając ciało, nie posiada się tym samym będącego w nim odrębnego życia, które w przyszłości, po raz kolejny - w niedługim czasie, stać się może całkowicie autonomiczną jednostką, a na którego taki a nie inny rozwój, zachodząc w ciążę, trzeba się, siłą rzeczy, godzić. Jednak też powiedziałem, że jestem przeciwnikiem w większości przypadków, nie we wszystkich jednak, a tymi są choćby zagrożenie życia matki, jak i gwałt. Pierwsze z kwestii zwykłego pierwszeństwa życia, drugie z kolei z pierwszeństwa wolnej woli tej osoby, która w ogóle nie miała możliwości wyboru co do samego zajścia w ciążę.

Taka jest moja opinia na ten dzień.

I tak, proszę zauważyć, że nie patrzę z punktu widzenia kobiety, toteż moja opinia jest choćby przez to ograniczona, a i pewnie jednostronna. Zapewne pominąłem wiele aspektów sprawy, również to wiem. Liczę na to, że i Państwo dojrzale przedstawią najróżniejsze opinie, może właśnie bardziej rozbudowane, w tej kwestii, podobne i całkiem przeciwne, jako że problem ten został, niestety, upolityczniony i dziś bardziej kojarzy się albo z jednej strony z demonstracjami, albo z drugiej, z na siłę podjudzaniem opinii publicznej, bez możliwości wystawienia naprzeciw mającego wpływ realnego głosu. Widać to i po tym, że, w zależności od opinii, raz przypisanym jest się po jej wygłoszeniu do jednej partii, raz do przeciwnej, choćby i grama w tym prawdy nie było.

Tak więc tym samym liczę na kulturalną, bez politycznych naleciałości, dyskusję w tej, jakby nie patrzeć, jednej z bardziej kluczowych dla niejednej jednostki kwestii. Warto więc o niej rozmawiać.

72.

"Poznawczy wysiłek człowieka to ciąg z granicą w nieskończoności, a filozofia to próba osiągnięcia tej granicy za jednym zamachem, w krótkim spięciu, dającym pewność wiedzy doskonałej i niewzruszonej. Nauka posuwa się tymczasem swoim drobnym krokiem, podobnym niekiedy do pełzania, a nawet okresami do dreptania w miejscu, lecz dociera w końcu do rozmaitych szańców ostatecznych, wyrytych przez myśl filozoficzną, i nie bacząc wcale na to, że tam właśnie miała przebiegać ultymatywna granica rozumu, idzie dalej. Jakże nie miało to wprawiać filozofów w rozpacz?"

Takie zdanie o filozofii Lem zawarł w "Głosie Pana". Ja z kolei tę bym określił jako mniemanie o prawdopodobieństwach. Czym jednak filozofia jest dla Państwa i czy, jakaś być może przyjęta, miała okazję posłużyć w praktyce?

71.

Ostatnimi czasy myśl mnie taka naszła, jak dalece mało było mnie w życiu. Może nie w życiu całkiem, co w rzeczywistości. Myślę, że może być to kwestia tycząca się większości z nas, zwykłych, idących ulicą ludzi, tak więc ją opiszę.

Odniosłem wrażenie, że krótko żyjemy, jesteśmy obecni w tym ciele, w tej rzeczywistości, w tym wszystkim, co widzimy przed oczyma. Ten świat jest jakby skrojony jedynie dla naszego ciała, które już machinalnie nauczyło się nas wyprowadzać "do" i "z" pracy. Nauczyło się nas karmić i w ogóle nas pielęgnować. Jest to świat naszych pustych w środku, snujących się ulicami ciał.

My zaś w tym czasie jesteśmy wszędzie indziej, a przeważnie w świecie piękniejszym, lepszym, bardziej słonecznym, gdzie mieszkania są tanie, albo mało nawet, nic całkiem nie kosztują. Uciekamy w świat marzeń, naszych snów, pragnień i wiary. I podczas gdy tutaj, na tym łez padole jesteśmy obecni tylko ciałem, duchem naszym, postrzeganiem i wszystkim innym oddajemy się uciechom w tych lepszych krainach utkanych z myśli, w końcu budząc się, by stanąć na czerwonym świetle, by zaraz ponownie uciec w kraj piękniejszych nas.

Tak dalekie, sądzę, to jest, że gdy nas o coś naraz zapytać, zatrzymać, chwili potrzebujemy, by do ciała powrócić ze świata, w którym wszystko się nam udało, zorientować się, gdzie doszliśmy, gdzie ciało doszło w zasadzie, bo te, będąc samowystarczalną, lecz tylko machiną, nie zastąpi nas w tak dalece skomplikowanej sytuacji, jak kontakt z drugim człowiekiem.

I jest to z jednej strony piękne, z innej przerażające, zastanawiające również, jak dalece nasz świat jest już od dawna wymarły, pusty, jak bardzo nikogo w nim nie ma. Kiedy idziemy do pracy, gdziekolwiek, mijamy, tak myślę, martwe powłoki, zaprogramowane, by iść w dane miejsce, jak każdego dnia, a potem wrócić z niego, omijając przy okazji rozpędzone auta. To, co żywe i komunikatywne, jest wówczas w swojej wymyślonej krainie, marzeniach, całkiem gdzie indziej.

Na końcu zbudzimy się z myślą, że w myślach swoich żyliśmy, a tutaj, do, nazwijmy, rzeczywistości, wracaliśmy tylko po to, by omijać co większe przeszkody i zepsute skrzyżowania bez sygnalizacji.

Nie, by było to, myślę, złe, jednak... już dawno opuściliśmy swe ciała.

70.

Pytanie, sądzę, sięgające duszy, a mianowicie, w jakim krajobrazie chcieliby Państwo, gdyby wybór był możliwy, egzystować? Czy byłyby to miejsca raczej tłoczne, ciemne, neonowe może, czy inaczej, więc jasne, szumiące, gdzie brak jest stopy człowieka? Kombinacji jest niezliczona ilość, wyżej przedstawiłem najprostsze, a im ubrać te w więcej szczegółów, też myślę, więcej o nas powiedzą i lepiej opiszą, wytyczą drogę nawet, by przy końcu wytłumaczyć przeszłość i to też, cośmy w niej, idąc, robili.

Jeśli chodzi o mnie, ja swój krajobraz zachowam dla siebie i radzę podobnie Państwu to, by kiedyś samemu go sobie na ucho uczciwie przedstawić

68.

Są dwie możliwości, gdzie w jednej żyjesz w marzeniach, a w drugiej siebie w nich wyobrażasz.

To sądzę, a jak jest u Państwa? Szczególnie ciekaw jestem tych osób, co przeżyły niejedno, bo i to myślę, że każdy gdzieś najpierw, na początku drogi, miał swoje marzenia. A z czasem, albo się mu udało, albo nie. A jeśli, w istocie, nie, to te przecież nie mogą, ot tak, zniknąć po prostu. Nie wiem, choć tak sądzę, że pewnie będą one dalej, kusząc, by każdą wolną chwilę wykorzystać choćby na wyobrażaniu sobie gdzieś po cichu, osobiście i tylko dla siebie, że jednak się udało.

A pewien jestem, że każdego dnia, prócz ludzi, ginie jeszcze tysiące ludzkich marzeń, a to z różnych powodów, tak, jak wiele jest chorób, na które można umrzeć. Ciekawym tego, bo może też kiedyś także mnie to spotka, jak ludzie raz tłumaczą sobie tę śmierć "zwykłą", ciała, a raz tę, co zawsze jest wcześniej, na którą umierać można bardzo wiele razy.

69.

To ciekawe, kiedy śnię, i gdy widzę w tym śnie te rozmaite dziwactwa, to choćby latały w nich smoki, przez myśl mi, śniąc, nie przejdzie, że świat ten wokół jest chwilowym kłamstwem, dekoracją, a naprawdę to wcale go nie ma.

Na odwrót całkiem, cokolwiek w nim zobaczę i jak teraz, gdy to piszę, niemożliwym by się to zdawało, tam będąc, przyjmuję jako coś, co pewne, normalne, co zwykłe jest nawet, co jest częścią tamtejszego świata, który, wtedy mi się zdaje, jest jedynym możliwym, a przynajmniej jedynym, który w ogóle przyszło mi znać.

I choćbym tutaj, na jawie, cieszył się prawdziwą miłością, w nocy, jeśli tylko mi się ta nie wyśni, nic z niej nie zostanie. Choćby na te kilka godzin. Choćbyśmy przeżyli razem mnóstwo lat, choćby całe życie, we śnie będąc, życiem mym jedynym będzie to, co tam ujrzę, więc może całkiem inna miłość, a może jej wcale nie będzie. Może będzie ich wiele, a może żadna nie będzie prawdziwa, lecz, cokolwiek nie ujrzę, cokolwiek dane mi będzie poczuć, na te kilka godzin snu- to właśnie będzie mym życiem, jedynym, w którym boję się śmierci.

W którym mogę być bogaty, choć wcześniej nie byłem lub stać się biedakiem, nie wiedząc, że zaraz wszystko się skończy, bo sen może trwać tylko jedną, krótką noc, po której zastanę znów nowe życie, by znów na powrót zasnąć, ciesząc się lub smucąc kolejnym już, jedynym możliwym światem, prawdziwym, przynajmniej na tę jedną noc, cokolwiek bym w nim nie spotkał.

Nie wiem, czy to pocieszające. Jesteśmy, jakby liść na wietrze, co sądzi, że jest stałym, pewnym drzewem. Jedna noc wystarczy, jeden sen, by i najokazalszy profesor naraz zaczął uganiać się za łbem smoka dla księżniczki, nie myśląc, nie wiedząc nawet, jak głupio teraz wygląda.

67.

Co jest w piekle? Wierzą Państwo w takie miejsce, przeciwwagę raju, miejsce gorszych ludzi? 

A jeśli tak, jak takie mogłoby wyglądać, dla kogo konkretniej by było, czy byłoby też wyrokiem po wsze już czasy?

Jak ustrzec moglibyśmy się od niego?

Ja nie mam w tej kwestii zdania, nie mam go zresztą nawet co do życia po wieki, a utartą już koncepcję piekielnych kręgów widzę raczej jako pewien bat na ludzi, którzy raz wodzeni za nos rajem ze złotą trąbą, raz straszeni czeluścią, nie popadną w rozbiegany, jakby robaczy chaos, nie pogubią się, a wiedzieć już będą, jak żyć, w co wierzyć i kogo w końcu posłuchać, by w nieokreślonym "kiedyś" móc cieszyć się nieskończonym pięknem, albo chociaż mieć na to piękno, ujmującą strach przed końcem, nadzieję.

Piekło, prócz tego, kojarzy mi się nie z miejscem nawet, a z niesprawiedliwością. Taką pierwotną, pierwszą, niezależną od ludzi i być może i nie od ślepego trafu.

65.

Jaki może być fenomen duchowości? Duchowości, ale takiej współczesnej. Bo i masy całe są grup o obudzeniu, oświeceniu, duszy, nadduszy i piątym wymiarze. A skoro zewsząd to jest i patrzy, to i musi mieć też niemałą całkiem widownię.

I jaka, według Państwa, może być tego przyczyna?

Ja, klasycznie i bez niezwykłości, stawiałbym na potrzebę swoistego wyrwania od nudy świata. Bo świat jest nudny, nudny, do bólu nudny dla mas, a także na wskroś niesprawiedliwy. Nic dziwnego zatem, że po etacie w pracy i wizji kolejnego podobnego miesiąca, należy gdzieś po cichu uciec w nadzieję, więc wizje i wiarę, że choć, prawda, tu musimy chodzić w zepsutych butach, posilani najniższą krajową, to gdzieś tam, tam na setkach proroczych grup na FB, jesteśmy wielkimi duszami, boskimi, oświeconymi istotami, niechby i Bogami nawet, którzy, fakt, tu muszą harować, tu muszą cierpieć, w końcu umrzeć, nie kosztując często życia, a co zatem, tu również muszą sobie to wytłumaczyć, by podeprzeć swoją wizję boskości i niezwykłości, choćby nic, prócz ich snów, o tym nie wspominało.

A zatem - fakt, tu jest źle, nudno i niesprawiedliwie, lecz przecież to wszystko, co wokół, jest chwilowe, a my obudzeni, wybrani, oświeceni, świetliści, żyjący w jedynej prawdzie, zdążający do rajskich niebiesi.

Co ciekawe, niemal wszystkie osoby z takich grup, jak tylko je o to spytać, od razu palną dumnie, że oto są doświadczonymi, starymi duszami z ostatnią, obecną inkarnacją na karku, po której to anioł zatrąbi w trąbę i nastanie światło. Nie zdarzyło mi się uświadczyć, by jakaś osoba z tychże środowisk choćby i pozwoliła sobie na iskrę niepewności, że może jednak tak starą, oświeconą duszą mimo wszystko, choćby tak do końca nie jest.

Dzisiejsza facebookowa duchowość zatem, tak myślę przynajmniej, to to samo, co i zawsze, więc ucieczka w marzenia. To nadzieja i wiara w to, co niedane nam jest od świata. To zwykła religia, potrzeba przytulenia, pocieszenia i słów, że jesteśmy w prawdzie, w świetle, że jesteśmy wybrani, niezwykli, oświeceni, dzięki czemu, choć tu jest, jak jest, więc przeważnie słabo, biednie, śmiertelnie, a mieszkania drogie, to gdzieś tam, w nienazwanej dali, będziemy wielkimi duszami, będziemy w lepszych, większych, nawet i w grubszych wymiarach, będziemy mieli, mamy w zasadzie wyższy, choćby i wymyślony cel, podczas gdy pozostali, spoza naszych grup, wspólnoty, spoza naszego oświecenia i w końcu spoza naszej wiary w równie naszą boskość, będą musieli schodzić i schodzić na ten padół, a my... my to już w ogóle będziemy Bogami, gwiazdami w raju.

Przynajmniej w naszych marzeniach, w głowach naszych jesteśmy od nich, od tamtych lepsi, aspirujący do wyższych, większych, świętych, wybranych..., a w końcu do jedynej prawdziwej drogi, nieważne, jakby wyglądało w istocie nasze realne, niewirtualne życie, od którego, gdyby nas odciąć, mało by co z naszej wizji skrzydeł, aureoli i światła zwykle pozostało.

I koniec. To w zasadzie kontynuacja, bo podobnie to widzę w aglomeracji indygo dzieci, o których pisałem, podobnie też w religii. I to oczywiście skrótowa moja jedynie opinia, lecz, gdyby ją rozszerzyć, i tak by to, co wyżej, podparła. Potrzebujemy jakiejś odskoczni i równie jakiejś nadziei, i wiary, że wszystko, całkiem wszystko nie jest ostatecznie takie, na jakie wygląda.

Jakie są Państwa przemyślenia w tej kwestii i w kwestii tych ton duchowych grup?

66.

Tak było w jednej ze scen "Incepcji", gdzie ludzie wykupić mogli sobie sen, a w nim prowadzić upragnione życie, które tyle tylko różniło się od jawy, że, choć lepsze, miało się świadomość wszechogarniającej zewsząd nas ułudy.

Nie do końca jest to niemożliwe, są przecież gdzieś i u niektórych świadome sny, a gdy i to nie, to są też przecież i książki, filmy, które w ułamku choćby, lecz jednak, przeniosą nas ku ciekawszym miejscom.

Choć mimo to..., gdyby i sny takie można było kupić, to czy chcieliby Państwo móc choćby i na lata całe przenieść się w piękny, wymarzony, skrupulatnie zaprojektowany, jak spod igły, sen, w którym to jedno byśmy wiedzieli, że wszystkie spotkane w nim widoki, osoby i wszelkie też miłości, przygody i słowa, są tylko, choć może nie widać, wykreowaną ułudą, za którą swego czasu zapłaciliśmy i że kiedyś zbudzimy się, bo jak inaczej, w jakiejś ciemnej sali, musząc skonfrontować się ze zwykłym, nieprzychylnym, ale jakże "prawdziwym" światem i resztą życia, która nam w nim pozostała?

Ja bym chyba i tak skorzystał, możliwe, że nie każda prawda jest warta więcej od każdego kłamstwa. Inaczej mówiąc, byłby to frazes. Są kłamstwa długie i są także piękne, bez których to, co zaoferuje nam w zamian za nie prawda, często prawda niezmienna, to grymas i duma tylko, że nie daliśmy się zwieść choćby i najdłuższym, lecz jednak pięknym i lekkim snom.

64.

Ziemia - nasz dom.

To dom tych wszystkich dzieci bogów, którzy swego przeznaczenia wypatrują w nieśmiertelnych rajach i tych, którzy już w nic nie wierzą.

To dom bogatych i biednych, i tych też, co położą się wcześniej spać, żeby zająć się pracą o czwartej nad ranem.

Dom tych, którzy dzisiaj skoczą z okna, którzy się powieszą i tych, których udało się uratować. Tych, co się ożenią, co wyjdą za mąż i tych, którzy zostaną zdradzeni. To dom tych, którzy wyślą laurkę, list do Mikołaja, zapalą znicz na grobie i którym znicze zapalą.

Dom tych, którzy zabiją i tych, co zabili.

To dom miłości, nienawiści, dom wojen i łez, poświęcenia i gwałtów, i cierpień, i wiary. To dom radości, i narodzin, i śmierci, i nadziei, i kogoś, kto się spóźni i tego, kto dotrze na czas, i wszystkiego, co nie zostało wspomniane...

Trudno wyobrazić sobie inny jaki pył, jakby spod szafy, na którym by się tak wiele zmieściło.

63.

Jak powinniśmy, według Państwa, żyć? I jak trwać też, tu, by nie patrzeć na zegarek, wypatrując końca?

Nie mam pojęcia, choć i tak myślę, że nie może być jakiego uniwersalnego modelu egzystencji dla każdego z nas- jako że zmienność, niestałość, ale za tym i co lepsze - złożoność, stanowią nasze jestestwo.

Choć i tak, patrząc w przeszłość, nakreślić można, jak pewne osoby, choćby o danym statusie majątkowym, radzić sobie musiały z tym, w czym przyszło im żyć, albo inaczej też, co im podsunięto, by w pokorze sobie poradziły.

Weźmy takie osoby biedne, a nie dość, że biedne, to i takie w dodatku, które nie mogą z tym nic począć. Dla takich zbawienna będzie religia, nadzieja w idącą za nią obietnicę, jakby skrojoną dla biednych, dla nich właśnie, że gdzieś tam, w dali, ale w dali określonej, w dali pośmiertnej, będzie lepiej. Będzie bogato, syto, z tą różnicą, że na zawsze. 

Jak bardzo to uspokaja, jak uśmierza niewygody i jak wręcz nakłania do pokornego przeżywania niezawinionej doli, do posłuszeństwa, kreśląc odległy złoty miraż, nagrodę, równość i bogactwo, a wszystko to na wieki i wszystko za posłuch.

Religia to pięknie skrojony mechanizm, tak wielki i potężny, że może i nieraz, zdaje się, jak boski, choć, sądzę, nadal na wskroś ludzki. Mechanizm dla wszystkich. Religia, która, bazując na cierpieniu i strachu, trzyma gro z nas w etycznych ryzach, strasząc piekłem. Ale religia, która też pociesza. Pociesza ubogich mlekiem i miodem, a w zasadzie tych obietnicą, religia, która napomina bogatych...

Religia, której wszyscy powinni być posłuszni, jako że ta przejęła, co twierdzi, wiedzę o tym, czego wszyscy się boją - jest to wiedza o śmierci, a wraz z nią też i wiedza o tym, czego każdy pragnie- wieczności.

Nie ma piękniejszej społecznej maszyny od ludzi dla ludzi, niż religia. Maszyny dla wszystkich. Rozdziela każdym zadania, w zamian za obietnice. Religia to władza idealna, której większość posłucha, bo kto nie boi się końca, a choćby i u kresu życia, kto nie wyciągnie ręki chociaż i po obietnicę, byle tylko pocieszyć się czymkolwiek, co głaszcze, mówiąc, że, pod pewnymi warunkami co prawda, znajdziemy tam daleko wieczność..., nie byle jaką, a taką, jaką moglibyśmy tylko sobie wymarzyć.

Religia to polityk, polityk doskonały, to polityk aspirujący do bycia politykiem wszystkich, trzymający w garści to, czego wszyscy pragną - istnienie - a w zasadzie tego obietnicę, jak to polityk, zresztą... I tak na końcu, jak w życiu, garść się otwiera, ale to już nieważne- wierzący polityka wybrali, nie zdradzą, że kłamał, że nic tam nie było, bo, w istocie, umarli, już ich w ogóle nie ma.

Dlatego też tak dalece model religijny jest stały, wręcz nienaruszalny. Potrzebujemy go, a w zasadzie potrzebujemy nadziei, za którą pewno i dać możemy niemało. Inaczej na co byłby nam Bóg, gdybyśmy byli nieśmiertelni, na co Bóg, kiedy bylibyśmy piękni, bogaci, potężni? Umrzeć by musiał, bo wówczas na co nam potrzebna by była nadzieja?

Taka moja o religii skrótowa opinia.

62.

Jak myślą Państwo, jak dalece pewni jesteśmy, stali, a dalej, przecież musi to paść, jak dalece, a w zasadzie, czy w ogóle jesteśmy nieśmiertelni?

Nieśmiertelność... mi się kojarzy ta ze stałością, z czymś pewnym, z czymś niezmiennym, to wszystko w zasadzie synonimy..., więc dalej..., z czymś wykraczającym poza czas, z czymś wielkim, a z pewnością już większym od nas...

Bo my nie jesteśmy nieśmiertelni. Nic w nas nie ma z jej stałości i nic z wielkości, a miłość trwać będzie, póki śmierć jej nie rozłączy.

Nie jesteśmy nieśmiertelni, znikniemy, gnijących zjedzą nas robaki...

Bo cóż by w nas było, co choćby zrównać można z nieśmiertelnością... Umieramy, łudząc się, pocieszając, ocierając łzy całymi gmachami słów, gmachami nadziei, że, choć nic, co wokół, na to nie wskazuje, wręcz krzyczy, że to fałsz, w końcu uciekniemy spod łap czasu, urośniemy jednak, trwając po wieki, świadomi. I tak trwać będziemy, ale choć życie nasze tu, na tym łez padole, było nieraz i ohydne, wstrętne i przykre, tam będzie lepiej. Tam wszystko będzie lepiej. Tu znikamy, tam będziemy, będziemy już wiecznie, tu przymieraliśmy głodem, tam spotka nas sytość, tu w chorobie liczyć się musieliśmy z każdym dniem, nie śpiąc nocą, próbując zachłysnąć się ostatni raz istnieniem, nadzieją, że tam, w tym nienazwanym "tam" nic nam już nie będzie dolegać.

Jaka to prosta antynomia, zwykłe przeciwieństwa, potrzeba tego, czego nie mógł zapewnić nam świat, bądź czego sami sobie nie byliśmy zapewnić w stanie.

Nie ma w nas nic z nieśmiertelności, znikamy we śnie. Co noc godzić się musimy na parogodzinną śmierć. Znikamy, przestajemy istnieć, by i naraz pojawić się znikąd w ułudzie jakiej, w świecie obcym, ale jedynym znanym, spreparowanym, a jednak rzeczywistym, kłamliwym, lecz nie przyjdzie nam do głowy istnienie żadnego bardziej prawdziwego, pojęcia nie mając, że raptem kilka godzin wcześniej byliśmy kimś innym, może mieliśmy rodzinę, dom i kredyt, a może inaczej, nie mieliśmy po co się budzić. To wszystko na te kilka sennych godzin naraz dla nas znika, a z tym wszystkim znikamy i my.

Tacy to stali jesteśmy, tacy wielcy!

A wystarczy choroba, byśmy zapomnieli naraz i o kilkudziesięcioletnim życiu, albo taka, która sprawi, że nie będziemy mogli się skoncentrować i na tym nawet, że jesteśmy w danym punkcie, w przestrzeni, albo lepiej, taka, która sprawi, że co i rusz mdleć będziemy, nijak nie mogąc się przeciwstawić, choćby nadzieją na naszą wieczność. Raz po raz znikać będziemy, a z nami i cały nasz dobry, niedobry świat... i nadzieja na stałe, wieczne istnienie z pamięcią, z koncentracją, z tym wszystkim, czego nam do tej pory brakło, a o czym, bojąc się zawodu, marzymy.

Lecz nie ma w nas nic z nieśmiertelnej stałości, przynajmniej ja tego nie widzę, a już na pewno stwierdzić tak można, patrząc na naszą świadomość, od której wszystko przecież w tej kwestii zależało. 

Oczywiście w to, co wyżej, nie wierzę, bo wówczas, wpadłbym pewnie w szpony jakiej depresji. Wierzę w aniołki, w ich długie, złote trąby. I w piękne krainy, i w wieczne w nich trwanie, wierzę w nie w taki sam sposób, jak głodny wierzy, że "tam" będzie syty, a chory, że "tam" wyzdrowieje, a bogaty..., bogaty może, że "tam" będzie podobnie.

61.

Czy gdyby tak się stało, że we śnie jakim napisalibyśmy, dajmy na to, wcale, wcale... wiersz, który, w dodatku, a to już po przebudzeniu, uchowa się w naszej pamięci, to czy wówczas moglibyśmy z czystym sumieniem podpisać się pod nim własnym imieniem i nazwiskiem, własnym "ja" nawet, czy też, odwrotnie, zdając sobie sprawę, że, śniąc, nie tyle my, co umysł nasz nieświadomie kreował, nie wiedzieć komu, wszelkie scenerie, łącznie z naszą we śnie osobą, która też pojęcia nie ma o istnieniu czego poza jej "sennym", "spreparowanym" światem- odłożymy, smutni, ołówek i kartkę, bo w istocie nic sami jednak nie napisaliśmy?

Pytanie, sądzę, ważne, bo gdzie myśmy się w nim podziali? I kto napisał wiersz, albo, co ciekawsze, co go napisało? Byliśmy, dajmy to, wyśnioną osobą..., ale ona pojęcia nie miała o naszej historii, o życiu, ba, może i o większości, co nas stanowi, będąc wykreowaną, jak wszyscy we śnie, przez niczego nieświadomy umysł i podobnie tak kreowane będą w jej ustach i słowa, a choćby miały te przyjąć gmach i najwznioślejszej poezji, miałby stać za nią martwy, jakby mechaniczny mózg- bez imienia, nazwiska i "ja"? Sen się niebawem skończy, wyśnione pejzaże przestaną istnieć. I wyśnione osoby, choćby te pisały wiersze, na równi znikną, łącznie ze swymi marzeniami, pragnieniami, czymkolwiek... Tyle z nich zostanie, co po przebudzeniu zdołamy spamiętać. I pewnego dnia tyle też samo "nic" zostanie najpewniej z nas samych, jakbyśmy ciągle byli w ulotnym, skończonym i śnionym, nie wiedzieć przez kogo i na co, śnie.

59.

Jakie sytuacje, o jakim charakterze, bądź które idące za nimi emocje są dla Państwa szczególnie destrukcyjne i godne unikania za wszelką cenę?

Takie zestawienie, choćby samemu przed sobą, tego, co wyżej, niemało mówi o naszym charakterze, a przede wszystkim i o potrzebach, jako że, naturalną koleją rzeczy, nie dążymy zwykle do tego, co nam przykre, a wręcz odwrotnie, a to, sądzę, jak wyżej, z prostych mechanizmów naturalnych, które kierować mają nas w stronę bezpieczeństwa, idącej za nim wygody, przyjemności, ostrzegać zaś przed tym, co odracza nas od tego jednego, dla którego powstaliśmy - od przetrwania. W dzisiejszym świecie brzmi to może i nazbyt zwierzęco, ale ile ze zwierza, z natury samej w nas pozostało, tego naprawdę daleko, choćby poza łóżkiem, szukać nie trzeba.

Dla mnie, jeśli chodzi o charakter tych sytuacji, taka jest zdecydowanie presja, a jako że tej w świecie i dla większości przeważnie jest pod dostatkiem, tak i ja w wielu wypadkach nie jestem w stanie się od niej uchronić. Jednak to jedno jest prawdą, że ta całkiem emocjonalnie gotowa jest mnie rozstroić na wszelkie zmyślne sposoby.

I typowo można to przypisać temu przytoczonemu wyżej prawu, jako że presja w żaden sposób nie łączy się z pewnością, stałością, spokojem, które z przetrwaniem są wręcz synonimiczne.

Jak to jest u Państwa, a także, czy niechęć do tego, co przykre, przypisać można jedynie "opiekuńczej" naturze i prostemu, powyższemu, instynktownemu prawu?

60.

To jest dziwadło wszelkich czasów. Dość włączyć przeglądarkę, a tam od razu mryga cała paleta wszelkich wiadomości. A na górze samej, jakbym był tego ja akurat ciekaw, jakieś rzesze celebrytów i w parze z nimi głupkowate tytułu, jakby te stanowiły z nimi jedno, jakby miały być to wzajemnie uzupełniające się elementy, które mają mnie w zamyśle zaciekawić. I tak jeden krzyczy, że Bóg wie która już aktorka zmieniła kolor włosów, a drugi napiera, że inna z kolei ma drogą łazienkę, a fani przekrzykują się, na atomowych kalkulatorach spekulując jej cenę... Jakie to jest głupie i smutne, i śmieszne, i żałosne.

Żałosne jest, bo ja nigdy bym nie chciał sprzedać prywatności, choć nie..., może i znalazłaby się cena, za którą bym to zrobił. Zresztą wszystko jest na sprzedaż, a skoro tak, to wszyscy jesteśmy żałośni, a już na pewno ja, skoro to, co wyżej, napisałem. Jednakże nikt nie chce być głodny, a nikt nie nasyci się tym raczej, że zdejmą z twarzy jego nazwę "żałosnego". Zatem wolę być już żałosny i syty, bo na głodnego idei nie znoszę.

Ale zarazem jest to i śmieszne, bo obok prezydentów i wojny, i ofiar od bomb, nachodzą wielkie banery, a takie, jak "Katarzyna Glinka postawiła na mocną zmianę wizerunku!", albo "Fabienne Wiśniewska sama chciała przefarbować się na niebiesko.". Parodiować to w kabaretach, to jakby na powrót wracać do nieśmiesznych zgoła realiów wojen i zwłok za nimi gnijących. Samo broni się to już jako parodia tego świata. Zatem parodiować parodię..., jest to niesmaczne.

Smutne, bo jakże mało mamy w swoim życiu ciekawości, skoro tę upatrywać idziemy w kolorze włosów, a to pierwszej-lepszej z serialu... I tak trwamy, martwe skorupy, ruszające się po monitorze gałki oczne, poświęcamy życie, by czytać, jak jakiś typ chwali się selfie itd. Poświęcamy te chwile, które moglibyśmy ofiarować sobie, choćby na tę sławę i podziw gałek pozostałych, ale cóż znowu w nas jest takiego ciekawego... Nasze malowanie włosów jest mniej zajmujące, podobnie, jak nasze selfie itd. Nasze imię jest mniej warte, a widok sprzed lustra niegodny kliknięcia myszki. Gdybyśmy tylko mieli więcej oglądających nas oczu, choćby te należały tylko do nas samych..., już to by wystarczyło.

A głupie, nie wiem, głupie to jest jakoś w tej całej zupie emocji. Ona sama jest głupia, jakoś to jest wszystko bardzo głupie, ale w sumie już nie mam pojęcia, dlaczego. Być może dlatego, że sam jestem ze wszystkimi w tym świecie, jestem jego częścią, jestem zatem nim samym, całkiem przesiąknięty. Jesteśmy wszyscy- w świecie oczu, sukienek i życia życiem innych, i w świecie śmierci, gdzie na końcu płakać będziemy w niebogłosy, że pamiętamy wszystkie imiona gwiazd z "Na wspólnej", kolory włosów, że życie trwoniliśmy na obliczanie cen ich łazienek, a zapomnieliśmy własnego widoku sprzed lustra.

Choć, gdyby to odstawić, zamknąć, wyłączyć prąd, to cóż by pozostało... Ot, etat, sen o marzeniach i chwila pustki bez prądu...

Signum temporis

58.

Kartezjańskie "Myślę, więc jestem.".

Jednak kto myśli? To ja myślę, ja, nikt inny, więc najpierw to ja jestem, a potem cała reszta. Myślenie jest moim dziełem. Najpierw jestem ja, myślenie ze mnie dopiero wynika.

To nie do końca może być prawda, jako że możemy za pomocą myśli, bo i czego innego niby, wymyśleć jakiekolwiek tam nowe "ja", wkładając temu w usta frazesy choćby ponad życie jego opiewające wolną wolę. Myśleć możemy zatem za niego.

Albo lepiej, gdy nieświadomi śpimy, umysł we śnie naszym kreować zdolny jest już naraz i całe tabuny wszelakich "ja" i nasze "ja" w tym wszystkim, w całym tym znikąd wziętym motłochu, które niejako rozeznać nie może, że istnieje jakiś inny jeszcze, ten bardziej rzeczywisty świat, że wszystko, łącznie z osobami napotkanymi na tym zmyślonym nie przez nas chodniku, to wytwór jakiegoś tam umysłu. Jakiegoś tam, bo nie wiadomo do końca kogo, nie wiadomo, bo ja w tym wszystkim to jestem we śnie, w świecie umysłu, który sam, wbrew mej woli, sen kreuje, zatem on niezbyt jest mój w zasadzie, mało, to on jest ten nadrzędny, a ja co najwyżej mogę być marnym jego pionkiem, który we śnie raz jest, raz go nie ma, bo zostanie zbity, a raz wydaje mu się, że jest Napoleonem, wieżą czy hetmanem, ale takim bez władzy, bez faktycznej władzy. Już zatem prędzej nie ja mam wówczas, we śnie, swój umysł, jako ten marny pionek, a on, jako gracz, prędzej o wiele ma mnie.

To taka sofistyka, relatywizm rzeczywistości, subiektywizm świata, może nihilizm nawet, bo po co się ograniczać. 

Jak uderzę się w palec na jawie i we śnie, na równi będzie mnie boleć. To jest dopiero tragedia! A jak zasnę, to zniknę, albo uciekać będę przed smokiem. I być może wówczas, tuż przed śmiercią, pomodlę się do Boga, w którego na jawie (ale cóż ona znaczy?) niezbyt zdolny jestem wierzyć, po czym upatrywać będę zastępów schodzących po mnie aniołów przy boskich chórach. A to wszystko we śnie, a potem zbudzę się naraz, nie mając już w jednej chwili raptem z rycerstwem nic nadto wspólnego, pójdę do pracy, wrócę, wezmę książkę- znów o rycerzach- by też i znów sobie pomarzyć, tym razem jednak już inaczej, już świadomie, więc tym razem w końcu myśli będą biegły zgodnie z moją wolą, więc smoka na pewno pokonam, a księżniczka zostanie uratowana, aniołowie nie będą potrzebni. Nie będzie to kolejny sen.

Tym razem naprawdę to ja myślę, więc i ja faktycznie jestem. I to jestem tam, gdzie chcę być, a smok musi umrzeć. Na początku jestem ja, potem dopiero me myślowe bajędy.

Nasz świat jest całkiem relatywny. Nic w nim nie ma ponad stereotyp sofisty. A jak jest nawet czymś więcej, to co nam z tego przyjdzie niby, skoro nic więcej nie ma w nas, co nam przyjdzie z tego, że oto doczłapiemy się w końcu tej jakiejś tam prawdy, kosmosu całego, czarnej dziury nawet, skoro i tak musimy położyć się spać i, choćby w tym śnie, wierzyć musimy w smoki, walczyć z nimi, ratować na płaskiej Ziemi księżniczki, których przecież na jawie już nie ma. Zresztą smoków także. Płaskiej Ziemi również. 

Na co nam przyjdzie poznać jakąś znów prawdę, skoro we śnie na powrót będą smoki i "prawdy" wiary, i myśli, z którymi nie mamy nic wspólnego? Będzie to prawda etatowa. Za dnia uczonym będziemy, prawdę będziemy studiować, by zasnąć i zabijać smoki... To dopiero ironia świata! Drwina z profesorów i z całego ludzkiego dorobku naukowego. To drwina z tego, z czego słyniemy, z całej naszej mądrości, z myśli, których, śniąc, wcale nie myślimy, bo jaki profesor z własnej woli, jak nie we śnie właśnie, marzyłby o mordowaniu jakichś tam buchających ogniem poczwar. To drwina natury z ludzi, z naszej powagi! Z całej kadry naukowej!

Nie wyjdziemy poza umysł, poza myśli i poza nasze sny. Do końca świata uganiać będziemy się za smokami w nocy, a rano studiować matematyczne, niezmienne prawidła świata.

Choćbyśmy je odkryli, cóż z tego, skoro ważne będą one jedynie za dnia, a gdy ten się skończy, ważne będzie cokolwiek innego, choćby najpiękniejszy irracjonalizm i odkrywanie nie czarnych dziur z kolei, a kamienia filozoficznego, z którego istnieniem nie będziemy mogli, póki śnimy, polemizować, nawet będąc na jawie doktorem habilitowanym, choćbyśmy i całe umysły racjonalnego świata zjedli.

Irracjonalizm, którym może trąci i ten tekst, i drwina z nas samych- aż tak dalece wpisane są one w nasze życie, co też wyżej chciałem pokazać.

I zawsze w tym wszystkim będą i te nasze, i te nie-nasze myśli, raz my będziemy myśleć o smokach, choćby przy jakimś oklepanym romansie rycerskim. Wtedy ubijemy bydlęcie, ożenimy się z księżniczką i zgarniemy pół zamku. Innym razem, "myślę, więc jestem" się nie sprawdzi. Smok pojawi się znikąd, my zresztą także, przypiecze nas na kiełbaskę, zje, choćbyśmy byli na jawie profesorem wszechnauk, który ze smokami mało co ma wspólnego, a tym wszystkim dyrygować będzie zmyślna zawartość naszej mózgoczaszki, której w żaden sposób nie będzie obchodzić, że skoro "myślę, więc jestem", to, by być, myśleć muszę świadomie ja, nie zaś kto inny, ona sama, bez mej wiedzy i wyraźnej zgody, za mnie.

57.

DZIECI INDYGO

Dzieci indygo. Nie wiem, czy to prawda, może jednak nie, a może półprawda, jednakże cokolwiek by to nie było, toż, co za tym idzie, jest zastanawiające, jak smutnym jesteśmy światem.

Pamiętam kiedyś, jak gdzieś tam na rubieżach Facebooka pojawił się swego czasu post o tym, jakie cechy wykazać trzeba, ażeby być tym niezwykłym dzieckiem. A nawet jak już się je przed sobą wykaże, był tam dodatkowo i taki test sprawdzający, jak dalece możemy przypisać sobie ten medal niezwykłości i na spokojnie już czuć się ważnymi. Muszę powiedzieć, że ja akurat zdałem ten test śpiewająco, okazując się być dzieckiem indygo. Byłem niezwykły. Mało tego, że niezwykły, bo co sama niezwykłość w ogóle ma znaczyć? Byłem ważny, jedyny w swoim rodzaju, naznaczony do wielkich rzeczy, zauważony przez los! A to wszystko, tak piękna chwila, runąć musiała, gdy w komentarzach zobaczyłem, że dziećmi indygo okazali się być wszyscy. Albo wszyscy kłamali, by odebrać mi moją wartość, albo też wszyscy byliśmy tacy sami, ale jeśli to drugie, to bycie tym indygo-wybrańcem już by mi tak samo, jak przedtem, nie smakowało. Bo co to niby znaczy być wybranym, gdy wybrani są wszyscy, a co to znaczy być niezwykłym, gdy wszyscy są niezwykli i to na dodatek w takim samym indygo kolorze...

I czasem po czasie natrafiałem na takie posty lub tym podobne i zawsze w komentarzach pod nimi na wyścigi prześcigano się, jak bardzo jest się tym szczególnym rodzajem dziecka, jak intensywnie jest się indygo i jak bardzo jest się przez to wyjątkowym. Takie to było wszystko wielkie i huczne, że aż śmieszne, bo z zewnątrz wszyscy oni byli tacy sami.

I smutne jednak, jako że nie sposób było im tego powiedzieć, bo na co i psuć im tę chwilę, w której można poczuć się lepszym, zauważonym choćby przez samego siebie. Ponadto ja też oczywiście jestem takim dzieckiem, przecież zdałem test.

Ale bycie takim dzieckiem to świetna jednak sprawa. Można iść po ulicy i mieć świadomość, jakim to jest się wybrańcem, jakim to jest się ważnym, choćby w zaświatach. Predestynowanym do wielkich rzeczy. Cóż zatem się dziwić, że każdy chce zdać ten test, przypiąć sobie medal niezwykłości, podobnie jak ja, i wyglądać jeszcze bardziej tak samo, tako samiuteńko, jak wszyscy pozostali, łącznie ze mną. Niczym babeczki z tej samej foremki.

I tak na koniec, co wyżej, zarysować chciałem problem, jaki pojawia się, według mnie, przy tych pojęciach, które już od dobrego czasu stają się co i rusz bardziej popularne, a wprost proporcjonalnie do tego, jak bardzo to określenie jest dla nas ważne i wartościowe, wyrywające z szarej, nieważnej zwykłości, w której jesteśmy nie więcej, niż nikim. Takie to, sądzę, zjawisko smutnego, niedocenionego, naszego świata.

A zresztą... teraz są już lepsze dzieci kryształowe, więc ci, co, jak ja, zostali tylko indygo...

55.

Jakże śmieszną, lecz też jak smutną zarazem wydać się może taka oto scena, w której po wysłudze lat, badacz empiryk, życie swe trawiąc na istocie tego, co wkoło, na istocie, jak to nieraz mówił, rzeczywistości, kładzie się do ostatniego snu, bo jest już zbyt stary, by przedłużyć siebie kolejną jeszcze kawą...

A nim odejdzie świadomością w nienazwane krainy, albo nim przepadnie bez wieści, pod czym by się pewnie i on sam z chęcią podpisał, śni mu się w ostatnich spięciach jego inteligentnego umysłu, jak bada i znowu, i znowu to, co wokół niego... I jak kolejny raz zdaje się to być jedyne, zdaje się być stałe i pewne, jak ponownie to, co widzi i czego dotyka..., jak to wszystko nazywa rzeczywistością- i to znowu jedyną..., nijak jednak nie zdając sobie sprawy, nie mogąc odgadnąć, że babra się tylko w ułudzie, jakby to kiedyś nazwał, w bajaniu, i to jego samego konającego mózgu, nie mogąc odróżnić jej od tego, co było raptem chwilę jeszcze temu tak realne, tak pewne i, ponad wszelką myśl, tak bardzo prawdziwe...

I pewnie, gdyby miał czas się zbudzić, nie zwróciłby na tę rzecz uwagi, dalej biorąc pod lupę kolejną, podług niego, tym razem znowu prawdziwą rzeczywistość - i znowu tą jedyną. 

Jednak na końcu tego spektaklu prawdy staruch umiera, badanie dobiega końca. Umiera z tą piękną ostatnią już, a wyśnioną może, jak sen jego, wiarą, na którą stać było jeszcze gasnący starczy umysł, że to, czemu życie całe ofiarował, to empiryczna, niepodważalna prawda - pewna, jedyna rzeczywistość.

56.

W jednej ze swych powieści Lem wyłożył taką myśl, jakoby ten, kto sieje ewolucję, zbierać musiał rozum.

Jeśli zatem byłaby to prawda, w takim razie tożsame jest to z myślą, że, gdziekolwiek by się ewolucja zadziała, tym samym przecież w każdym przypadku zmuszona jest dążyć do stworzenia swoistych "nadistot", tak więc do takich właśnie, które będą tak dalece idealnie przystosowane do zastanego środowiska, że nic już, ani nikt im w stanie nie będzie jakkolwiek zagrozić. Czyż zatem ta ostateczność właśnie, to opus magnum, czy ta wisienka na torcie w istocie miałaby być nami, a, konkretniej, jedynie zawartością naszej mózgoczaszki?

A idźmy dalej, bo trudno w zasadzie sobie wyobrazić, by nasza ewolucja nie była życiosprawczym prawem i w innych światach, bo co też lepszego, co bardziej prostego i funkcjonalnego, co logicznego w dodatku miałoby ją zastąpić? A jeśli zaś, w istocie, niczego takiego nie ma, można spokojnie już drążyć, jak wielkie prawdopodobieństwo jest, że ktokolwiek zasiał ewolucję i na innych globach, ten, idąc myślą Lema, i tam zbiera bandy rozwrzeszczanych myśli..., upatrujących swej boskości...

A właśnie, jeżeli ewolucja byłaby, co wyżej, jakową stałą, a za nią, co też wyżej, stałym musiałby być rozum, to może i rozwój tego rozumu, rozwój myśli, rozwój intelektualny byłby podobny do naszego, dawałby się wpisać w takie same ramy, a przynajmniej w upodobniony schemat, my sami zaś stanowilibyśmy w tym równaniu nie więcej, niż co prawda wybitnie smaczną wisienkę, lecz i tak nie zmienia to tego, że również jedynie, jak to w przypadku zwykłych wiśni, produkt martwego procesu mnożenia coraz to lepszego, bo bardziej odpornego życia... i kiedyś, gdy być może spotkamy swych braci w rozumie, ci mogą okazać się tak dalece do nas podobni, jakby byli co najmniej naszymi bliźniakami, lustrzanym odbiciem, jakby zejść mieli z tego samego drzewa, choćby nawet dzieliły nas miliony lat świetlnych.

A to wszystko za sprawą tego samego, naturalnego, jakoby taśmowego procesu, w którym wszystkie wisienki, czy to myślące, czy nie, są niemal identyczne.

54.

Rzecz będzie o śmierci, albo nie o niej w zasadzie, a o tym, co jest tuż przed nią.

Miałem kiedyś takie oto nieszczęście być bliżej śmierci, niż kiedykolwiek, tak blisko nawet, że już prawie mogłem ją zobaczyć, a na pewno zatracić wszelkiej natury obiekcje, że wyrwać się od niej jakkolwiek jeszcze zdołam.

Jako że to piszę, było rzecz jasna inaczej. Czy dobrze, czy źle, nie mam pojęcia, lecz warto powziąć taką nadzieję, że jednak źle, iż tak się stało, jako że, na Bóg raczy wiedzieć jaki wiek, odsunęła się ode mnie kraina anielskiej trąby i tabunów czekających mnie dziewic.

Takie stanowisko dalece wygodniej przyjąć, tak więc zazdroszczę wszelkim wierzącym w to, co wyżej, gdyż ci, można myśleć, kiedy śmierć do nich zawita, wręcz rzucą się jej, jak bobas jaki, na kościste rączki, albo całkiem inaczej, zwątpią naraz w swoją wiarę, choćby nie wiedzieć, jak bardzo dotychczas się z nią identyfikowali, jako że ta, jakby budowana na piasku, nijak nie będzie się mogła równać z nieuchronną totalnością końca, któremu to jedno można przypisać, że kiedy się zbliża, nic nie zdaje się, by miało być kiedykolwiek bardziej od niego realne.

Tak więc, czekając lata temu na swoją śmierć, która miała się przecież już zaraz po mnie zjawić, zauważyłem, że do tej pory nie traktowałem jej poważnie, mało tego, realnie nawet. Otóż wiedziałem, że kiedyś umrę, ale to miało być kiedyś, a zatem w zasadzie nie wiadomo kiedy, a jak nie wiadomo kiedy, to może nawet i nigdy, albo przynajmniej za jeszcze jakiś bardzo długi czas. Ta zdawała się być dla mnie zwykłym pojęciem, za którym nic specjalnie się nie kryło, jakby pojęciem jedynie z odległą obietnicą, że jeszcze kiedyś się na nim przekonam, ale kiedy..., tego nie wiadomo, jednak, można założyć, z pewnością kiedykolwiek to będzie, to na pewno nieprędko. 

Sama śmierć była w tym wszystkim jakby jakiś meteoryt, który leci w naszą stronę, ale przecież jest jeszcze tak daleko, że nie ma się czym przejmować, bo, jeśli już nawet, to będzie zresztą adekwatny po temu przecież czas.

A kiedy ta się nagle przy mnie pojawiła i zobaczyłem naraz jej ostateczność, realność, totalność, takie bym dał jej główne atrybuty, to nie wiadomo, z czym było mi ją porównać. Nie da się tego opisać, jak i nie sposób opisywać jest miłości. Wielkie zdziwienie, strach i wielka ciekawość, wszystkie z nią emocje były zresztą wielkie, a wszelkie moje ziemskie sprawy z kolei, choć przecież jeszcze żyłem, i smutki wszelkie, i radości, te wydały mi się i grosza niewarte, a na pewno jakiejkolwiek uwagi, podobnie jak całe życie, które okazało się być jakby albo nieśmiesznym żartem, albo, inaczej, czymś, czemu zbyt dużo siebie poświęciłem.

Nie idzie tego zrozumieć, póki się nie zacznie umierać, a więc tego, co tu piszę, doświadczać, a mój opis stanowi tylko marne próby oddania tych wszystkich wielkich uczuć. 

Bo i nie sposób oddać w słowach, jakże to jest, kiedy poczucie masz, że meteoryt doleciał, że obietnica śmierci właśnie się ma teraz spełnić, że naraz zniknę, albo będę, albo kto wie, co się ze mną jeszcze stanie, że wszystko, co do tej pory nazywało się codziennością, w którą się wrosło, do której się przyzwyczaiło, która cię stanowiła, zniknie, a ty znikniesz, przepadniesz razem z nią. A my w żaden sposób przecież nieprzyzwyczajeni jesteśmy do znikania.

A jeszcze w tym wszystkim równie wielka ciekawość, ale nieporównywalna z niczym innym, bo nie ma się pojęcia, czego się można spodziewać, poza tym jednym, że, cokolwiek się stanie, zmieni Wszystko, "wszystko" od dużej litery, bo będzie to faktycznie - Wszystko.

Być może w tym całym przeznaczeniu, bo zdaje się być pewne, że wszystkich nas to całe misterium czeka, łatwiej mają osoby w jakiejś depresji. Tym, pragnącym uciec choćby i w niebyt, milszą wydaje się perspektywa końca, szczególnie już milszą taka, że Wszystko, co było, nie wróci, a całe życie okazało się być czymś krótkim, takim, że prawie tego w zasadzie nie ma, więc po cóż nad tym, czego nie ma, w istocie się głowić lub tego żałować, w dodatku jeśli nie było to w żaden sposób przyjemne.

Takie są moje przemyślenia o tym, co jest blisko śmierci, a to wszystko na podłożu tego, czego sam doświadczyłem. Kiedy jednak, jak ja, przeżywasz, szybko zapominasz..., naraz życie z powrotem jest jedyne, ważne, pewne, ugruntowane, a śmierć wydaje się być znowu, jak kiedyś..., jakąś odległą pod horyzontem obietnicą, że gdzieś tam pewnie przyjdzie, ale nie wiadomo kiedy, więc po co się nad nią zastanawiać. Nie ma jej, nie widać, a życie widać aż nadto dobrze, jest nadto realne, prawdziwe...

Zapomina się o tym wszystkim, a później wychodzi się na hipokrytę, więc tym chętniej piszę związane ze śmiercią wspomnienia- by nie zapomnieć do końca i by następnym razem pewnego czasu ta nie wydała mi się... może nie tak wielka, bo będzie pewnie zawsze ogromna, ale przynajmniej nie tak znowu obca, a chwilowe życie nie tak we mnie wrośnięte, jakbym z jego końcem miał naraz przepaść też ja.

53.

Czy wierzą Państwo w jakowego Boga, przyczynę pierwszą wszystkiego, co można zobaczyć? A jeśli tak, jak ten Bóg wygląda, czym się charakteryzuje?

Czy może ten jest jeszcze nieujętą naukowo, choć to kwestia czasu, jakąś fizykalną, matematyczną zasadą, którą, wraz z rozwojem tychże dziedzin, niechybnie ujmiemy w jakiś wcale zgrabny wzorek, tym samym wręcz jakoby nadając swoiste ciało Bogu...

Albo inaczej, może jest on nieopisywalnym naukowo "czymś", czego nie sposób wyrazić, póki się tego "czegoś" nie doświadczy? Może jeszcze inaczej..., może jest on całkiem świadomy, a nawet osobowy, podobny do nas, z tą różnicą, że ten, lepszy jakościowo, byłby po prostu od dzieła swego - ludzi - lada mądrzejszy i lepszy pod każdym względem?

Może zresztą Bóg mógłby być jeszcze jakiś inny, albo nie Bóg sam jeden, a może nawet Bogowie...

Jeśli chodzi o mnie, to ja, próbując jakoś ująć w wyobraźni tę pierwszą przyczynę, nie utożsamiam jej z Bogiem z jakąkolwiek twarzą i świadomością. Byłoby to w głuchym, ciemnym kosmosie dalece nieprawdopodobne, by ot tak stworzył to wszystko jakiś wysoce doskonały człowiek..., który to miałby nad nami pieczę, mało tego, któremu by na nas zależało, który by pieścił nas nieśmiertelnością, oferując rajskie uciechy, jeśli tylko i my popieścimy go w jego próżniaczą żyłkę, klękając przed nim i stosując się do nadanych przez niego reguł. Toż byłby to Bóg zakompleksiony, Bóg, któremu się nudzi, więc i Bóg zbyt ludzki... A co nam po zbyt ludzkim Bogu. Ten, jeśli już, to powinien być ludzki, ale znowu nie do przesady, bo zmieni się nam w demona...

W ogóle osobowe Boga ujęcie jest, jak wyżej, zbyt ludzkie i zatem mało prawdopodobne, a, idąc Ksenofanesem, zapewne gdyby i karaluch jaki miał po temu zdolności, tak więc ogromną czaszkę z mózgiem, to i także tworzyłby podobizny Wielkiego Karalucha, stworzyciela robaczego świata.

Zatem ja utożsamiam stwórcę z martwą jaką, matematyczną zasadą.

Jest to jednak moje zdanie na podstawie zwykłych myśli, zatem ciekaw jestem, jak Państwo postrzegają Boga/ów.

52.

Pytanie z tych, które i tak, choćby to na łożu śmierci dopiero, sobie z pewnością zadamy..., więc można zadać je spokojnie i teraz..., bo któż to wie, czy jutra w zasadzie będzie dane nam dożyć.

A zatem, czy, według Państwa, jesteśmy nieśmiertelni? A jeśli tak, to na jakiej zasadzie ta nieśmiertelność miałaby się odbywać i jakże jej doświadczymy, gdy zamkniemy, co nastąpić musi, nasze ziemskie oczy? Czy nieśmiertelność ta tożsama będzie z zachowaniem naszego ego, więc też i osobowości? 

Czy przy tym nieśmiertelne będzie też wszystko, co żyje? 

Czy też może żadnej tam nieśmiertelności nie ma, a my, pył i proch, rozsypiemy się, trawieni w jelitach, czyhającego na nasze posiniałe truchło, robactwa?

Ja nie mam na to swojej odpowiedzi, prócz ulotnej, jak mucha uciekająca przed deszczem, wiary (jak zwykle ze strachu), tym zatem bardziej ciekaw jestem Państwa zdania w temacie, albo i doświadczenia lepiej, bo i miejsce mają nieraz szczególnie ciekawe eksterioryzacje, choćby podczas śmierci klinicznych.

51.

Paradoksalnie, tak a nie inaczej może się ludziom przydarzyć, że im będzie nam lepiej, lepiej globalnie, i im powiększać będziemy światowy dobrobyt, idzie rzecz jasna głównie o ten materialny, i to tak dalece, że ten, w swej monstrualności, w końcu objąć będzie musiał sobą niechybnie wszelkie społeczne warstwy, bo tak będzie go dużo, więc też zmaleje drastycznie na wartości, wówczas, sądzę, nastąpi całkiem szybko intelektualna degrengolada całej naszej rozumnej cywilizacji, swoisty jej regres, martwota, upadek, a wszystko na koszt tego, z czego wyrośliśmy, swoistej macierzy naszej tj. na koszt rozwoju jedynie pozostałych nam w tej sytuacji zwierzęcych odruchów i instynktów.

I tak zostaną z nas jakoby wcale, wcale... zwierzęta, które egzystować będą jedynie kosztem technicznego dorobku swych mądrych przodków, a nasz, powiedzmy, intelektualny rozwój sięgać będzie tylko tam, gdzie miejsce mają podstawowe informacje do obsługi tego zastanego dobra, bez którego już nie sposób nam będzie sobie poradzić. Do czego byśmy mieli w zasadzie w ogóle się cofnąć, dokąd też iść, skoro, wychowani w dobrobycie, nie potrafilibyśmy bez niego przeżyć choćby i sekundy..., nie znając innego życia...

Taki będzie upadek ewolucji człowieka, a my, jako wcale, wcale przecież kiepskie zwierzęta jeśli wyłączyć z puli ich możliwości nieprzeciętny umysł, zmuszeni zostaniemy wręcz do korzystania z luksusów przodków, o których nie wiele więcej będziemy wiedzieć, niż to, jak je jedynie obsłużyć. 

Bo przecież rozwój jest męczący, nauka jest męcząca, a większości z nas zresztą w ogóle nie pociąga i w zasadzie pewien jestem, że gdyby nie względy finansowe, a więc chęć przetrwania i to w dodatku na pewnym poziomie dobrobytu, gdyby nie to tylko, gdyby nie chęć dogodzenia cielesnego, tak lwia część i dzisiejszych profesorów, doktorów w ogóle nie pofatygowałaby się, by marnować na swoje tytuły życie, miast cieszyć się i bawić wśród nieopisanych luksusów, do których, po czasie rozwoju, w końcu pewne, że dojdziemy, a one same staną się, co wyżej wspomniane, ogólnodostępne.

Przyjdzie ten moment, kiedy dalszy rozwój w ogóle nie będzie zresztą potrzebny, kiedy nie będzie potrzebna już dalsza myśl techniczna, ba, nie dość, że techniczna, to żadna myśl nie będzie potrzebna w ogóle. Żadna myśl, która ochrzciła nas jako ludzi. 

Pozostaną nam w świecie, jak ze snu, jedynie uciechy, a cóż jest z uciech popularniejsze, niż to właśnie, co daje nam największą przyjemność, a cóż nam ją z kolei daje innego, niż zaspokajanie naszej zwierzęcej natury i podstawowych idących w parze z nią instynktów i huci...

A do ich spełnienia posłuży nam, a jakże, nasz mózg. To on po latach sprawi, że zmuszeni osiągnąć będziemy poziom dobra, który zadowoli wszystkie nasze potrzeby. Po to przecież on jest. Jedzenie, seks, przyjemność bez umiaru, a więc permanentna przyjemność, permanentne bezpieczeństwo, permanentne lenistwo... A kiedy to się stanie, on sam, mózg nasz, przestanie być już potrzebny, bo dokąd dalej miałby nas jeszcze zaprowadzić? W ogóle każda praca okaże się zbędna, każdy będzie miał wszystko, czego chce, więc na co mu się starać, na co mu się uczyć, rozwijać, skoro najczęściej raz, że nic mu z tego zresztą już nie przyjdzie (bo pieniądze wyrzucić może sobie o dowolnym nominale z jakiegoś tam, dajmy na to, automatu), prócz ewentualnej satysfakcji, a dwa, że przecież samą satysfakcję można osiągnąć w o wiele prostszy sposób, uciekając się do swej zwierzęcej natury.

Porzucimy zatem nauki, mądrość, wiedzę, stając się debilami, spadkobiercami bogów, dla których, w istocie, wszelkie to zastane dobro, będzie niczym twór nie z tej planety.

Dobro zresztą, od którego nie sposób się uwolnić, ani na nim rozeznać, a jedynie korzystać i cieszyć się prostotą życia. Cóż za złoty łańcuch!

Już po latach będą się być może pojawiać i tak śmiałe opinie, że w istocie możliwe, iż stworzyła go jakaś inna cywilizacja, kto wie, czy nie innego gatunku nawet.

I w tym cyrografie, w tym zmierzaniu do niejako samozagłady przez dobrobyt, coś, co nas od tego oddala, to wojna. Nasza straceńcza żyłka, chęć władzy i upadku bliźniego, więc, można powiedzieć, samo zło w zasadzie. Zło, wojna, więc zbrojenie się na potęgę, tworzenie dóbr, które służą nie do usług właśnie dla dobra gatunku, a do jego, odwrotnie, anihilacji. Aż w końcu i sama wojna, więc niszczenie już osiągniętego dobrobytu, tym samym i zmuszanie państw, a globalnie i ludzkości, do wstawania z kolan, wytężania swego intelektu i pracy umysłowej nad tym, jak raz, że podnieść się w dobrobycie, a dwa, jak się zemścić na swym kacie... Zdaje się to więc być, jakby nierozerwalny krąg, który, o ile się w zmieniających prądach filozoficznych nie przerwie, to nie pozwoli nam osiągnąć takiego dobra, które służyć i wyręczać będzie nas tak dalece, byśmy nie mieli potrzeby, by w głowie naszej postała jakakolwiek z myśli, oddając się uciesznemu regresowi, przyjemnej, bezmyślnej, niewymagającej prostocie, z której nie będzie potrzeby się jakkolwiek podnosić, czegokolwiek więcej osiągać. Bo przecież, wszystko już będzie, i to w każdej ilości dla każdego.

Zatem to zło w nas potrzebne zdaje się być, byśmy, jako debile, nie przepadli w nadmiernym dobru, dobro zaś służy temu, byśmy jednak nie rozstrzelali się co do jednego- to dopiero byłoby marnotrawstwo ze strony natury. 

Być może w dodatku wspomniana przyjemność z władzy, z cierpienia innych... Lecz gdy i to zdołamy zaspokoić, stłumić zbyt dużym dobrobytem, tę część, jakby nie patrzeć, naszej natury, albo inaczej zgoła, jakoś tam wirtualnie, ale też przekonująco, ją spreparujemy, to kto wie... Wówczas, podług mnie, nie pozostanie nam nic innego, niż upaść na zawsze i dogorywać, jak staruch, który nie poradzi sobie bez medycznej protezy, a którą dostał od swych inteligentnych przodków.