Gdyby w całej tej kosmicznej głuszy usłyszeć naraz śmiech, lecz nie rozpaczliwy, a odwrotnie, więc szczery całkiem, przyszłoby pomyśleć, że istota, z której płuc się ten wydobywa, w istocie, szeroko objęła swe życie poznaniem.
Bo, powtarzając za Osho, czym więcej jest życie nasze, niż żartem? Czarnym humorem, dajmy na to, skoro nie Boga, to natury samej. Spójrzmy na siebie, na nasze radości i smutki z perspektywy kosmosu, a okaże się, że będą te tak małe, pośród ciszy, że i pchłę pod butem można lepiej, niż nas, posłyszeć. A i weźmy nasze święte księgi i święte pragnienia dajmy, z których to, co kłamliwe, acz piękne i słodkie powstaje... Jak to upatrujemy w nich, ci, z małpy wyrośli, niebiesi, nie tylko tyle, ale i boskość swą widzimy przecież w naszym mięsie, czerwonej zawiesinie i kisielu w głowie, widząc już swój zadek w największych rajskich dostępach, choć nie tak dawno jeszcze ganialiśmy z maczugą pomiędzy wymachującymi w te i nazad ogonami mamutów, nie tyle widząc przyszłość swą w gwiazdach, co upatrując, by na kieł się nie nadziać, a i wrócić całym, i wstać z pełnym żołądkiem.
Jakże śmiesznym też, kiedy, choćbyśmy kapłanem samym byli, konać musimy jak pierwszy lepszy prostak, cierpieć z bólu, głosząc święte słowo, od kamienicy nerkowej, czy, ratując bliźnich, umierać na raka, w czasie, gdy oprawca w szczodrym zdrowiu obiadać się może frykasami. I w tej całej naszej niedoli, niedoli śmiesznej, cóż nam pozostało, jak nie uciekać w marzenia lepszych nas, upatrywać ten lepszy los gdzieś wyżej, gdzie oko nie sięga, ale dusza zmierza. Gdzieś tam, gdzie czarnemu humorowi ustępuje sprawiedliwość, a za zło nie marakasy słychać, a zimne brzęki łańcuchów... Dopisujemy do nędzy naszej całe tomy obietnic, tego, co ma się po niej ziścić, lecz jednak, a to choćby przy końcu, orientujemy się, że wszystko, co dopisane, niczym więcej było, niż zbiorem we łzach pisanych liter, mających nas zabrać do Boga, hen, tam daleko, w gwiazdy. Na końcu dowiemy się, jak dalece byliśmy nielotami, a to nie tylko za życia, ale i po śmierci.
Żartem jest nasze życie. Idziemy spać, znikamy, budzimy się naraz nadzy w świecie snu, ułudy, pojęcia, że żart to mózgu naszego nie mając. A i znowu zaraz znikamy, podnosimy się w jawie, by, po naszych pchlich emocjach, którymi na końcu nie więcej, jak robak się pożywi, na powrót zniknąć w objęciach Morfeusza. Raz nam się przydarzy choroba, może stracimy pamięć, kim jesteśmy, błąkając się zamglonymi ulicami i znowu, bo jak, tępo patrząc się w gwiazdy, nie pamiętając swojego imienia, lecz na to jedno się łudząc, że gdzieś przy końcu nauczymy się latać, a jeśli nawet nie, to ktoś większy, piękniejszy, kto latać potrafi, wybawi nas, jak rybę z zatrutej wody, i włoży do czystego, poza horyzont oceanu.
Cóż więc poważnego w nas- mali, bezbronni, krzykliwi, a niesłyszani, mający siebie za "pupkę ubóstwianą" stworzenia? Już prędzej pomyśleć, że nie Bóg nas, a zło jakieś stworzyło, radość mając, jak skaczemy wciąż w górę, do nieba, myśląc, że przybędzie nam na wzroście.
Gdzie nadzieja w tej całej mazi..., skoro, jak wyżej, tylko jej ujmować i besztać z błotem przyszło? Nadzieja jest, można powiedzieć, w całej głuszy, zewsząd. W tym, że nikogo wokół nie ma, nic nam niepisane, jedno tylko, więc robak, oblizujący się, czekający w ziemi. To jedno ujmuje nerwów, dodaje spokoju, że niczego dalej już nie ma, żadnej drogi nie widać, ani żadnego celu, że na końcu usiąść można, napić się za całe życie i zaśmiać, a choć nikt tego nigdzie nie posłyszy, a przy Saturnie cicho będzie, jak zawsze, daje to, myślę, jakąś wolność, wolność od woli gwiazd, wolność od kaprysów Boga, wolność w końcu od tego też, co nigdy pewno i tak się nie wydarzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz