Translate

piątek, 23 grudnia 2022

160.

Mgliste przestrzenie senne są miejscem, że kiedy doń trafisz, pomachaj samolotom z papieru - miłe pożegnanie, bo w istocie, to one Cię doń prowadziły.
Zasłaniasz usta szalikiem, jest tu bardzo zimno, a kiedy otworzysz oczy... spomiędzy łysego pagórka wystawać będzie stara i z lampą, drewniana pod mahoń chatka..., to z długą paprocią w środku...,
...gdzie wątłej postury starzec częstuje zieloną herbatą... Z papieru, przelotne spojrzenie w oczy. Ah, po czym poszedł skrobać coś w swojej maszynie (i przy tym nic całkiem nie mówi, nucąc niemrawo z ukosa). Obok latać będą malutkie robaczki, palące się w płomieniu świecy. Dalej, jak spojrzysz za okno, widzieć możesz wielką nad dom lokomotywę i rząd pod horyzont wagonów, lecące w rytm nucenia sanie, a i resztę z wielkich magicznych przedmiotów, nie mieszczących się obok, w środku - kilka magicznych skrzyneczek, samolot bez skrzydeł, a z dziobem, naraz bez pasażerów. I te już do końca złożone. I kilka mi ważnych kamieni, choć nie masz pojęcia, jak ważne są one w istocie. Na razie pijesz herbatę. Kartki białego papieru...
Choć nie ma tu głębokiej treści, to zwykła, zielona herbata, ja nigdy jej nie lubiłem.

Mgliste przestrzenie senne... To miejsce - obraz, gdzie idziesz doń (możesz), kiedy jesteś chora. Czy sama, przed śmiercią albo gdy świat ten wydaje się dawać we znaki. Stateczny i mglisty. I w nocy..., pod brunatnymi gwiazdami. Jak obraz z galerii w muzeum. Jest jakby skądś zaproszenie, jakby kreowanie świata, bezpiecznej przystani dla gościa, gdzie jedna gorąca herbata potrafi uzdrowić, w tym ogrzać, i wyrwać Cię w mig z odrętwienia. Jest inny na wiosnę niż w grudniu. Przychodzisz tu tylko na chwilę i zawsze zupełnie samotnie. Powoli zamykasz oczy, w takt turkającej maszyny... A kiedy znów się obudzisz..., mgliste przestrzenie senne, jak tafla mgieł pod nieboskłon, jak obraz z chwilowej przestrzeni, jak klatka starego wspomnienia, na powrót są nieruchome.
Choć przejdą rozmaici ludzie..., to nie poruszą się więcej.

środa, 21 grudnia 2022

159.

Jesień... Choć mogłoby dziać się to zimą, a nieraz i nocą pomieszałbym z lekka obydwie te pory. Jak w chwilę złączone oddechy. Zresztą... to nieważne, teraz - mam na obydwie te czasu, a też wątpię przy tym, by kiedyś go tutaj mi brakło. Bez gwiazd, a w tym zwykłe, pokrętne alejki, jakie widzisz w parku, kiedy zgubisz drogę - raz wyżej nieco, opadną z ukosa. A dalej już proste... Wtem splączą się naraz, nie wiedząc, gdzie skręcić o czasie (a mamy go tu dosyć sporo). I wracasz, to kręcąc się w koło. To przy tych w zasadzie powinny stać z drewna ławeczki, te lekko podkopane śniegiem. Jakie widuje się w parkach, brązowe, z oparciem podgiętym do tyłu. Gdy podniesiesz głowę...

Podniesiesz..., to widząc strzeliste latarnie, jak zawsze - te same sodowe latarnie, choć nie mogą być to zwykłe te, miałkie zupełnie i z co dzień. Latarnie, złączone we wspólnej centrali. Nie. W każdej podobnej... w jej kloszu rozwijać się miałaby wioska. Cywilizacja może, której na styku raz życia, raz nieomal śmierci pozwala się mieszkać w jej wnętrzu. Tuż obok i przy samym lesie. Są bardzo malutcy i skryci. I cisi, ciężko się z nimi zrozumieć, w każdym razie - nie sprecyzowałem jeszcze, jaki to właściwie powód trzymałby ich w podobnym miejscu (choć mam swoje też podejrzenia). Tak czy owak jednak, zajmować się mieliby światłem. Jak drobna zapłata za nocleg. Jedynym źródłem stąd ciepła. To jakby drobniutkie słońca, a kiedy za nimi podążasz, bywało, zupełnie w tym mrozie szło zedrzeć się w strzępy szaleństwa.

I znów to, jak w jedną, ogromną tęsknotę. Mieszkańcy. To moi główni mieszkańcy, żyjący koło mnie, przy lesie. Pozorom oddani tułacze. W płaszczach i ciepłych trzewikach. W sprzed wieku kapeluszach, po prawdzie - niektórzy są już nader starzy. Więc weźmy ich, starcy, płaczący za córką, chlipiących za swą ukochaną. I młodych. Że mówisz - odeszli stąd nazbyt wcześnie. Ah, jest tu nie do zniesienia, więc zrywasz się, krzycząc - "Tak chciałbym się choć z kapkę ogrzać!", adekwatnymi słowami...
Pamiętajcie o latarniach!

Pamiętajcie o latarniach, a może ich ciepło..., to jakby mruga w rytm serca tam zostawionej miłości, i wszystkich ważnych stamtąd ludzi. Tam, których przyszło zostawić. Tam, bo nie nie spotkasz ich więcej. Zniknąłeś. Jesteś już tak bardzo blisko, gdy słyszysz ich szybkie oddechy. Gdy para z Twojego przybiera ich wątłe postaci. Jakby najgorsza tortura... - ich śmiechy, niespieszne oddechy (powtórka!), że już zapomnieli o Tobie. To wielka nieprawda, patrz! Latarnie. Są już tuż, tuż, obok Ciebie. Świecące jej ognistym światłem, jak zachód sierpniowym wspomnieniem, że łapiesz je naraz i skaczesz - lądując w mig twarzą do ziemi.
Pamiętaj, proszę, o tym miejscu. 

A jest w nim tak wiele latarni, jak wiele skręconych alejek. A jakbym miał to zakończyć, prowadziłbym wszystkie do lasu. Do tego samego lasu, o wschodzie, z kawiarnią, w jesieni. Pustego, głuchego lasu, mój Boże, ja nigdy ich tam nie zostawię. Nie potrafię tak, proszę...
I nigdy samotnie nie pójdę!

sobota, 17 grudnia 2022

158.

Nie wiem, czy słyszałaś o wielkim i do nieba zamku, stojącym na moment przy lesie, a przy tym i w takim wydaniu, że nikt go, przechodząc, nie widział? I wież próżno szukać pomiędzy drzewami, co nie znaczy przecież, że ich tam nie było.
W każdym razie... trafiały doń malutkie dzieci, a takie - zmarłe młodo, przy tym nie poznały jeszcze żadnej ludzkiej nazwy ani też zżyły się mocniej z którąś z życia duszą. Tak też szły one do pod księżyc zamku, to ucząc się nazw zupełnie nam na co dzień obcych, by wyjść zeń o czasie, dorosłe, do miejsca pełnego lasu. To opiekować się jego drzewami, to dbać o w nim dobrą pogodę, to stroić pod grane nuty...
I żeby nadawać w nim nazwy. 
I chronić od wszelkiego złego.

Takie dzieci właśnie, nie poznawszy świata, uczone były tam przez... przez tych, co nadawali nazwy (zupełnie wyleciały mi z głowy teraz ich imiona), wszelkiej potrzebnej im wiedzy. Że gdybyśmy kiedyś opisali siebie w szytym pod imię ubiorze, ten nie mógłby powstać w istocie, o ile w zamku z początku, w którejś jego sali, ktoś najpierw nie nadał mu nazwy. A jeśli przydał ją dla nas, z pewnością nas ten nie ominie, a choćby wylecieć miał z drzewa czy wypadł z Saturna nam w ręce - to w niespodziewanym momencie. 
Tam także powstały imiona.

Dzieci, jak mieszkańcy lasu, mijały się z jego ścieżkami, to nocą i w jesiennych liściach, i nigdy przez nic niewidziane, wypatrując ludzi idących do światła, nie wiedząc, gdzie ono prowadzi. I jaka jest jego natura. To nieraz, minąwszy kawiarnie, nucąc słyszane piosenki, tańczyły pomiędzy drzewami... W istocie, było to bardzo samotne, chore w końcu i pełne zmyślonych przyjaciół. I jest jeszcze tak potwornie wielki! 
Musimy stąd najszybciej uciec...

Więc gdybym miał o tym napisać, to wiedz, że dodałbym drogę, najlepszą drogę ucieczki. Nie, to nie może być przecież ucieczka! Nie może być tutaj przymusu. Więc drogę do zwykłego wyjścia, jednego biletu powrotu... Coś, że lecą po Ciebie spomiędzy drzew sanie, a Ty... lecisz, by przeżyć swe życie na powrót, i "całkiem", "zupełnie" od nowa, z tą tylko opieką, byś teraz nie zmarła zbyt szybko. W tym zupełnie bez pamięci, jak spojrzysz - "Nigdy nie byłam w tym lesie.", choć z taką różnicą, że przyszłaś tu teraz na chwilę. Że niesiesz za sobą wcale kawał życia, pełnego nazw ludzkiej miłości... To oby.

Że wchodzisz znów nocą do lasu, wyobrażam sobie, a jakby też pierwszy raz w życiu. Że mijasz go martwym spojrzeniem, w kawiarni przygrywa muzyka... Ty czekasz na kogoś "swojego"... A tylko liście na wysokich drzewach wspominać Cię będą szelestem...
To wcale jest piękna z perspektyw, tak myślę, i nawet jeśli żadnego z nich już nie zrozumiesz.

czwartek, 15 grudnia 2022

157.

Budzisz się sam, zupełnie do szpiku sam, a choćbyś sam tam nie poszedł, bo "Nigdzie bez Ciebie nie pójdę!", to nie ma tu obok nikogo. Jest ciemny i wielki las, choć nie odczuwasz w nim zimna, jest..., wydaje się lodowaty. I światło spomiędzy liści. Jak pierwsza spółgłoska "wschodu". A druga - że coś będzie dalej. I że to jeszcze nie koniec... 
I rdzawe nad Tobą liście, to jesień.

Idziesz, a myśląc o ważnej osobie, wydaje się to ani dobre, ani też złe tak do końca. Więc że zupełnie nijakie. Puste. Jak szansa, że jeszcze ją spotkasz, że kiedyś i ona tu dotrze. W zasadzie, powiem Ci, neutralność - to dobre w tym miejscu słowo. Ono przeszywa to miejsce. Apatia, może... I szepcze..., w zasadzie z szeptem się bardzo kojarzy. I że coś szepcze w twym sercu. To ona?

Lecz idziesz, więc... Więc tak, idę. A kiedy widzisz, że kręte buki i klony mieszają się z drzewami, których nigdy jeszcze nie spotkałeś, czasami..., ale to tylko niektórym, i tylko o właściwym czasie... Widziałem malutką kawiarnię. Drewnianą. I z szyldem (nie jestem go w stanie odczytać)! I ciemną, z bluszczem, o dużych bez firanek oknach. W środku podgasłe już lampy (domyślasz się pewnie, że nigdy nie zgasną do końca). I było tam nad wyraz cicho. Że wejdziesz, "Jestem tak strasznie samotny!", a wtedy, jak znikąd, latający dzbanek naleje Ci soku do lądującego w mig kubka. To wszystko. Twoja ostatnia kawiarnia. To miejsce, gdzie żegnasz się z ludźmi, których będzie Ci szczerze brakować. W zasadzie... to kłamstwo. Żegnasz się tylko z wspomnieniem. To materializuje się, i to jedynie na chwilę, jakby kłamstwo właśnie, byś mógł się z nim trwale pożegnać... - Nie wierzę w to! Jest w tym coś bardziej szczerego... Nieważne. A potem... idziesz, nie zwracasz uwagi, jakby nic nigdy tutaj nie było. Ostatni sok jabłkowy. A jest to też miejsce, gdzie wspomnieniu danej osoby możesz oddać serce. A ono weźmie je i zaniesie wprost do niej, prawdziwej, choć nie wiem, co potem się zdarzy. Wierzę..., chcę wierzyć, coś całkiem się zdarzy dobrego.
To miejsce, gdzie możesz się przyśnić. Strącić książkę z półki, zatrzymać zegarek... Ostatnie "I będę tęsknił." i kropka na końcu zdania.
...

W każdym razie, muszę iść. A drzewa, tych jest tu pod niebo więcej, rzednieją naraz. A poza ich jesienne liście... wchodzi światło. To ciepłe i, jakbyś miał nim oddychać, przesłania Ci oczy. To wschód. Ostatnia litera wschodu. Światło..., zasłania mi drogę. To też jest może nieprawda. Ostatnie, co widzisz..., to nie mam bladego pojęcia.

I nie wiem, jak to się skończy.
Ani też dokąd prowadzi.

sobota, 10 grudnia 2022

156.

Wyobraziłem sobie, jak mógłby się zrodzić świat. Byłoby całkiem na miejscu, gdyby ktoś wyjątkowy się za niego poświęcił. Weźmy, że byłby to Bóg. Zapadłby się w swojej myśli, jakby czarna dziura, a z jej bezdennej otchłani w drobnym pyle strzępków ostatniej uwagi formować się miałyby gwiazdy, by w końcu... i życie - pamiątka życia, z którego powstało. 
Tak, tak mógłby wyglądać świat, jego pierwszy oddech... To bardzo przyjemna koncepcja. 
Świadomość, że... jesteś "tylko" myślą, jej pokłosiem, zalążkiem uwagi. Mieszkańcem nagrobku Boga i tego, co z niego zostało. Pogrobowi tułacze, wypatrując Stwórcy, mają go koło siebie, w sobie i w pyle, po którym stąpają. Zostaje On pod Waszą stopą. W powietrzu, którym oddychasz. To deprymujące. Jedna wielka zapadająca się gwiazda z milionów, które gdzieś tam pewnie giną bezwiednie na co dzień.

A weźmy, że się nie udało. Po drodze. Że tak naprawdę wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej. To nie do pomyślenia, by coś tak totalnego, jak świat, nie miało się udać właśnie tak, jak było to pierw planowane. Ale gdyby... Gdyby jego plan przerósł nawet Boga, a ten nie zdawał sobie sprawy, że, tworząc go, przyjdzie mu całkiem zaginąć... Że stając się światem, utraci w nim własnego siebie. Będąc wszystkim, okaże się niczym - tak naprawdę, do samego końca. I że od wielkiej litery... Więc świat byłby pomyłką Boga, zapadającą się myślą. Tego, co chciał w nim zachować i myślą, której się wstydził. Rządzą, pragnieniem, pożądaniem, których powstrzymać nie mógł, wstydliwy, schodząc tym tylko głębiej, w czarną, bezgraniczną otchłań z niego powstałego świata. Oto jego ciało. Defekt... Niedoskonałość. To wszystko jest, jak nasze ciała. Jak blizna, którą staramy się schować, by na wieczór zobaczyć..., że ona zawsze tam była. Nie można się jej już wyprzeć. Bóg wstydliwy... I duma, i rozpacz.

Ten opis zasługuje już na zakończenie. Magia, czy Bóg bałby się magii? Czy myśl ta może się skończyć? Czy zmieniać się w sobie jedynie? Czy mógłby się zapaść od nowa, gdyby jeszcze... 
Nie mam bladego pojęcia. Człowiek szedł już spóźniony do pracy i potknął się o własne nogi. Wtem runął, jak długi, na ziemię. Zobaczył przed sobą gwiazdy, zakręciło mu się w głowie... Wstał. I pobiegł zdyszany do pracy. A z tych gwiazd nieopatrznie powstał nowy świat, zupełnie lub trochę podobny. Nieopatrznie weszła doń drobinka magii i trochę prawdziwej miłości. I wszystko to, o czym marzył, załopotało się w sobie, pokłosie starego Boga, tworzące nowego człowieka.

piątek, 9 grudnia 2022

155.

Istniało na styku dwóch światów jedno poważne miejsce. Las, prowadzący wszystkich zmarłych od życia do śmierci. Do nieba, chciałoby się mówić. Że kiedy wejdziesz, mówiono, to jedno wiesz o nim, jesiennym, nikt nigdy nie zgubił się w drzewach zbyt długo, lecz gdzie wyjdzie na powrót..., tego nikt nie wiedział. Że czekasz, aż przyjdą przyjazne Ci dusze. Że nie zdarza się wychodzić podobnie ubranym do śmierci, i że w jedno tylko, i przepiękne miejsce, podobne krążyły legendy. I jak Cię na końcu przywita...? Czy wszystkie są dla nas bezpieczne? Czy pewien jesteś, że świeci w nich słońce, a noce... ciepłe, trące z blasku wspomnienia najlepszych snów z Ziemi? Nie wiem tego. Nikt o tym zupełnie nie wiedział (Ale skąd możesz być pewny?). Ah, z pewnością, to przecież jedynie legendy.

A z drzew tego lasu, bywało, że kiedyś wytwarzano różdżki. I były to święte, przepiękne przedmioty, a tym tylko bardziej zżywały się z właścicielem, kiedy dawane były wraz ze szczerym, żarzącym nad nimi uczuciem, poświęceniem - to także, i w jak też najlepszej intencji. Różdżkę bowiem należało komuś podarować, było w dobrym tonie. A były te tak bardzo piękne i miały najlepsze pod światło, pod włos strugane ornamenty, a takie przy tym, że nie szło nikomu powiedzieć, że mogły wyjść z ręki człowieka.
W każdym razie, i pomijając też wiarę, różdżka zespalała się z właścicielem, to jedno z nim robiąc, że jego witalność i energię życia materializowała w konkretne, to nieraz do bólu, i groźne nad wyraz potęgi. Sącząc z niego życie... (i duszę, mówiono), im miał kto najwięcej z życia i więcej najszczerszej miłości, tym lepsze nią kwestie czarował. I większe malował obrazy... - to wcale niezła metafora.

Choć, tak czy inaczej, nie była to wdzięczna zabawa, nie wiem co zrobisz, lecz uwierz..., ja nigdy bym jej się nie dotknął. Słychać było po miastach, jak większość z różdżkami krzyczała, by płakać za chwilę i spadać w najgorszej depresji, staczając się w noc, chorowali sercem, umierali i szybko, popadając w obłęd, w palącą potrzebę miłości i głód, to na samym końcu, kryli się w szczurzym zakątku, pichcąc eliksir miłości. Wpychając go komuś i sobie, by przydać z tej duszy uwagi, miłości i żreć ją, a to tylko po to, by tworzyć znów wielkie przygody. To bardzo mroczny z sekretów i bardzo toksyczna też magia.

Wracali potem, jak wszyscy po latach wrócimy, samotni, do ciemnego lasu, a wierzę, że w złotej, jak mówią, w złocistej przed wschodem poświacie. Do lasu zupełnie w jesieni. Nie chcę tam wrócić samemu i nigdy za życia nie pójdę.
...

Wchodzisz do niego zmarznięty, a właśnie dziś mamy najlepsze do tego przymrozki. A kiedy drzewa mieszają się z całkiem dla Ciebie nowymi, z pewnością je poznasz od razu, widzisz światło... Nacinasz jednego kawałek lub łamiesz malutką gałązkę. Uciekasz. A jeśli masz w sobie na tyle pragnienia do życia, niezgorszy też zapas miłości, z pewnością uciekniesz od razu. Ubierz się zaraz i wracaj najprędzej do domu. Uciekaj od drzew. 

I proszę, zostałeś już czarodziejem. Lecz radzę Ci, wyrzuć ją jak najprędzej. To bardzo potężna magia, wymaga ogromnej zapłaty. Nie jestem na nią gotowy. Obym nigdy, Boże, więcej, nigdy się do niej nie dotknął.