Translate

piątek, 23 grudnia 2022

160.

Mgliste przestrzenie senne są miejscem, że kiedy doń trafisz, pomachaj samolotom z papieru - miłe pożegnanie, bo w istocie, to one Cię doń prowadziły.
Zasłaniasz usta szalikiem, jest tu bardzo zimno, a kiedy otworzysz oczy... spomiędzy łysego pagórka wystawać będzie stara i z lampą, drewniana pod mahoń chatka..., to z długą paprocią w środku...,
...gdzie wątłej postury starzec częstuje zieloną herbatą... Z papieru, przelotne spojrzenie w oczy. Ah, po czym poszedł skrobać coś w swojej maszynie (i przy tym nic całkiem nie mówi, nucąc niemrawo z ukosa). Obok latać będą malutkie robaczki, palące się w płomieniu świecy. Dalej, jak spojrzysz za okno, widzieć możesz wielką nad dom lokomotywę i rząd pod horyzont wagonów, lecące w rytm nucenia sanie, a i resztę z wielkich magicznych przedmiotów, nie mieszczących się obok, w środku - kilka magicznych skrzyneczek, samolot bez skrzydeł, a z dziobem, naraz bez pasażerów. I te już do końca złożone. I kilka mi ważnych kamieni, choć nie masz pojęcia, jak ważne są one w istocie. Na razie pijesz herbatę. Kartki białego papieru...
Choć nie ma tu głębokiej treści, to zwykła, zielona herbata, ja nigdy jej nie lubiłem.

Mgliste przestrzenie senne... To miejsce - obraz, gdzie idziesz doń (możesz), kiedy jesteś chora. Czy sama, przed śmiercią albo gdy świat ten wydaje się dawać we znaki. Stateczny i mglisty. I w nocy..., pod brunatnymi gwiazdami. Jak obraz z galerii w muzeum. Jest jakby skądś zaproszenie, jakby kreowanie świata, bezpiecznej przystani dla gościa, gdzie jedna gorąca herbata potrafi uzdrowić, w tym ogrzać, i wyrwać Cię w mig z odrętwienia. Jest inny na wiosnę niż w grudniu. Przychodzisz tu tylko na chwilę i zawsze zupełnie samotnie. Powoli zamykasz oczy, w takt turkającej maszyny... A kiedy znów się obudzisz..., mgliste przestrzenie senne, jak tafla mgieł pod nieboskłon, jak obraz z chwilowej przestrzeni, jak klatka starego wspomnienia, na powrót są nieruchome.
Choć przejdą rozmaici ludzie..., to nie poruszą się więcej.

środa, 21 grudnia 2022

159.

Jesień... Choć mogłoby dziać się to zimą, a nieraz i nocą pomieszałbym z lekka obydwie te pory. Jak w chwilę złączone oddechy. Zresztą... to nieważne, teraz - mam na obydwie te czasu, a też wątpię przy tym, by kiedyś go tutaj mi brakło. Bez gwiazd, a w tym zwykłe, pokrętne alejki, jakie widzisz w parku, kiedy zgubisz drogę - raz wyżej nieco, opadną z ukosa. A dalej już proste... Wtem splączą się naraz, nie wiedząc, gdzie skręcić o czasie (a mamy go tu dosyć sporo). I wracasz, to kręcąc się w koło. To przy tych w zasadzie powinny stać z drewna ławeczki, te lekko podkopane śniegiem. Jakie widuje się w parkach, brązowe, z oparciem podgiętym do tyłu. Gdy podniesiesz głowę...

Podniesiesz..., to widząc strzeliste latarnie, jak zawsze - te same sodowe latarnie, choć nie mogą być to zwykłe te, miałkie zupełnie i z co dzień. Latarnie, złączone we wspólnej centrali. Nie. W każdej podobnej... w jej kloszu rozwijać się miałaby wioska. Cywilizacja może, której na styku raz życia, raz nieomal śmierci pozwala się mieszkać w jej wnętrzu. Tuż obok i przy samym lesie. Są bardzo malutcy i skryci. I cisi, ciężko się z nimi zrozumieć, w każdym razie - nie sprecyzowałem jeszcze, jaki to właściwie powód trzymałby ich w podobnym miejscu (choć mam swoje też podejrzenia). Tak czy owak jednak, zajmować się mieliby światłem. Jak drobna zapłata za nocleg. Jedynym źródłem stąd ciepła. To jakby drobniutkie słońca, a kiedy za nimi podążasz, bywało, zupełnie w tym mrozie szło zedrzeć się w strzępy szaleństwa.

I znów to, jak w jedną, ogromną tęsknotę. Mieszkańcy. To moi główni mieszkańcy, żyjący koło mnie, przy lesie. Pozorom oddani tułacze. W płaszczach i ciepłych trzewikach. W sprzed wieku kapeluszach, po prawdzie - niektórzy są już nader starzy. Więc weźmy ich, starcy, płaczący za córką, chlipiących za swą ukochaną. I młodych. Że mówisz - odeszli stąd nazbyt wcześnie. Ah, jest tu nie do zniesienia, więc zrywasz się, krzycząc - "Tak chciałbym się choć z kapkę ogrzać!", adekwatnymi słowami...
Pamiętajcie o latarniach!

Pamiętajcie o latarniach, a może ich ciepło..., to jakby mruga w rytm serca tam zostawionej miłości, i wszystkich ważnych stamtąd ludzi. Tam, których przyszło zostawić. Tam, bo nie nie spotkasz ich więcej. Zniknąłeś. Jesteś już tak bardzo blisko, gdy słyszysz ich szybkie oddechy. Gdy para z Twojego przybiera ich wątłe postaci. Jakby najgorsza tortura... - ich śmiechy, niespieszne oddechy (powtórka!), że już zapomnieli o Tobie. To wielka nieprawda, patrz! Latarnie. Są już tuż, tuż, obok Ciebie. Świecące jej ognistym światłem, jak zachód sierpniowym wspomnieniem, że łapiesz je naraz i skaczesz - lądując w mig twarzą do ziemi.
Pamiętaj, proszę, o tym miejscu. 

A jest w nim tak wiele latarni, jak wiele skręconych alejek. A jakbym miał to zakończyć, prowadziłbym wszystkie do lasu. Do tego samego lasu, o wschodzie, z kawiarnią, w jesieni. Pustego, głuchego lasu, mój Boże, ja nigdy ich tam nie zostawię. Nie potrafię tak, proszę...
I nigdy samotnie nie pójdę!

sobota, 17 grudnia 2022

158.

Nie wiem, czy słyszałaś o wielkim i do nieba zamku, stojącym na moment przy lesie, a przy tym i w takim wydaniu, że nikt go, przechodząc, nie widział? I wież próżno szukać pomiędzy drzewami, co nie znaczy przecież, że ich tam nie było.
W każdym razie... trafiały doń malutkie dzieci, a takie - zmarłe młodo, przy tym nie poznały jeszcze żadnej ludzkiej nazwy ani też zżyły się mocniej z którąś z życia duszą. Tak też szły one do pod księżyc zamku, to ucząc się nazw zupełnie nam na co dzień obcych, by wyjść zeń o czasie, dorosłe, do miejsca pełnego lasu. To opiekować się jego drzewami, to dbać o w nim dobrą pogodę, to stroić pod grane nuty...
I żeby nadawać w nim nazwy. 
I chronić od wszelkiego złego.

Takie dzieci właśnie, nie poznawszy świata, uczone były tam przez... przez tych, co nadawali nazwy (zupełnie wyleciały mi z głowy teraz ich imiona), wszelkiej potrzebnej im wiedzy. Że gdybyśmy kiedyś opisali siebie w szytym pod imię ubiorze, ten nie mógłby powstać w istocie, o ile w zamku z początku, w którejś jego sali, ktoś najpierw nie nadał mu nazwy. A jeśli przydał ją dla nas, z pewnością nas ten nie ominie, a choćby wylecieć miał z drzewa czy wypadł z Saturna nam w ręce - to w niespodziewanym momencie. 
Tam także powstały imiona.

Dzieci, jak mieszkańcy lasu, mijały się z jego ścieżkami, to nocą i w jesiennych liściach, i nigdy przez nic niewidziane, wypatrując ludzi idących do światła, nie wiedząc, gdzie ono prowadzi. I jaka jest jego natura. To nieraz, minąwszy kawiarnie, nucąc słyszane piosenki, tańczyły pomiędzy drzewami... W istocie, było to bardzo samotne, chore w końcu i pełne zmyślonych przyjaciół. I jest jeszcze tak potwornie wielki! 
Musimy stąd najszybciej uciec...

Więc gdybym miał o tym napisać, to wiedz, że dodałbym drogę, najlepszą drogę ucieczki. Nie, to nie może być przecież ucieczka! Nie może być tutaj przymusu. Więc drogę do zwykłego wyjścia, jednego biletu powrotu... Coś, że lecą po Ciebie spomiędzy drzew sanie, a Ty... lecisz, by przeżyć swe życie na powrót, i "całkiem", "zupełnie" od nowa, z tą tylko opieką, byś teraz nie zmarła zbyt szybko. W tym zupełnie bez pamięci, jak spojrzysz - "Nigdy nie byłam w tym lesie.", choć z taką różnicą, że przyszłaś tu teraz na chwilę. Że niesiesz za sobą wcale kawał życia, pełnego nazw ludzkiej miłości... To oby.

Że wchodzisz znów nocą do lasu, wyobrażam sobie, a jakby też pierwszy raz w życiu. Że mijasz go martwym spojrzeniem, w kawiarni przygrywa muzyka... Ty czekasz na kogoś "swojego"... A tylko liście na wysokich drzewach wspominać Cię będą szelestem...
To wcale jest piękna z perspektyw, tak myślę, i nawet jeśli żadnego z nich już nie zrozumiesz.

czwartek, 15 grudnia 2022

157.

Budzisz się sam, zupełnie do szpiku sam, a choćbyś sam tam nie poszedł, bo "Nigdzie bez Ciebie nie pójdę!", to nie ma tu obok nikogo. Jest ciemny i wielki las, choć nie odczuwasz w nim zimna, jest..., wydaje się lodowaty. I światło spomiędzy liści. Jak pierwsza spółgłoska "wschodu". A druga - że coś będzie dalej. I że to jeszcze nie koniec... 
I rdzawe nad Tobą liście, to jesień.

Idziesz, a myśląc o ważnej osobie, wydaje się to ani dobre, ani też złe tak do końca. Więc że zupełnie nijakie. Puste. Jak szansa, że jeszcze ją spotkasz, że kiedyś i ona tu dotrze. W zasadzie, powiem Ci, neutralność - to dobre w tym miejscu słowo. Ono przeszywa to miejsce. Apatia, może... I szepcze..., w zasadzie z szeptem się bardzo kojarzy. I że coś szepcze w twym sercu. To ona?

Lecz idziesz, więc... Więc tak, idę. A kiedy widzisz, że kręte buki i klony mieszają się z drzewami, których nigdy jeszcze nie spotkałeś, czasami..., ale to tylko niektórym, i tylko o właściwym czasie... Widziałem malutką kawiarnię. Drewnianą. I z szyldem (nie jestem go w stanie odczytać)! I ciemną, z bluszczem, o dużych bez firanek oknach. W środku podgasłe już lampy (domyślasz się pewnie, że nigdy nie zgasną do końca). I było tam nad wyraz cicho. Że wejdziesz, "Jestem tak strasznie samotny!", a wtedy, jak znikąd, latający dzbanek naleje Ci soku do lądującego w mig kubka. To wszystko. Twoja ostatnia kawiarnia. To miejsce, gdzie żegnasz się z ludźmi, których będzie Ci szczerze brakować. W zasadzie... to kłamstwo. Żegnasz się tylko z wspomnieniem. To materializuje się, i to jedynie na chwilę, jakby kłamstwo właśnie, byś mógł się z nim trwale pożegnać... - Nie wierzę w to! Jest w tym coś bardziej szczerego... Nieważne. A potem... idziesz, nie zwracasz uwagi, jakby nic nigdy tutaj nie było. Ostatni sok jabłkowy. A jest to też miejsce, gdzie wspomnieniu danej osoby możesz oddać serce. A ono weźmie je i zaniesie wprost do niej, prawdziwej, choć nie wiem, co potem się zdarzy. Wierzę..., chcę wierzyć, coś całkiem się zdarzy dobrego.
To miejsce, gdzie możesz się przyśnić. Strącić książkę z półki, zatrzymać zegarek... Ostatnie "I będę tęsknił." i kropka na końcu zdania.
...

W każdym razie, muszę iść. A drzewa, tych jest tu pod niebo więcej, rzednieją naraz. A poza ich jesienne liście... wchodzi światło. To ciepłe i, jakbyś miał nim oddychać, przesłania Ci oczy. To wschód. Ostatnia litera wschodu. Światło..., zasłania mi drogę. To też jest może nieprawda. Ostatnie, co widzisz..., to nie mam bladego pojęcia.

I nie wiem, jak to się skończy.
Ani też dokąd prowadzi.

sobota, 10 grudnia 2022

156.

Wyobraziłem sobie, jak mógłby się zrodzić świat. Byłoby całkiem na miejscu, gdyby ktoś wyjątkowy się za niego poświęcił. Weźmy, że byłby to Bóg. Zapadłby się w swojej myśli, jakby czarna dziura, a z jej bezdennej otchłani w drobnym pyle strzępków ostatniej uwagi formować się miałyby gwiazdy, by w końcu... i życie - pamiątka życia, z którego powstało. 
Tak, tak mógłby wyglądać świat, jego pierwszy oddech... To bardzo przyjemna koncepcja. 
Świadomość, że... jesteś "tylko" myślą, jej pokłosiem, zalążkiem uwagi. Mieszkańcem nagrobku Boga i tego, co z niego zostało. Pogrobowi tułacze, wypatrując Stwórcy, mają go koło siebie, w sobie i w pyle, po którym stąpają. Zostaje On pod Waszą stopą. W powietrzu, którym oddychasz. To deprymujące. Jedna wielka zapadająca się gwiazda z milionów, które gdzieś tam pewnie giną bezwiednie na co dzień.

A weźmy, że się nie udało. Po drodze. Że tak naprawdę wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej. To nie do pomyślenia, by coś tak totalnego, jak świat, nie miało się udać właśnie tak, jak było to pierw planowane. Ale gdyby... Gdyby jego plan przerósł nawet Boga, a ten nie zdawał sobie sprawy, że, tworząc go, przyjdzie mu całkiem zaginąć... Że stając się światem, utraci w nim własnego siebie. Będąc wszystkim, okaże się niczym - tak naprawdę, do samego końca. I że od wielkiej litery... Więc świat byłby pomyłką Boga, zapadającą się myślą. Tego, co chciał w nim zachować i myślą, której się wstydził. Rządzą, pragnieniem, pożądaniem, których powstrzymać nie mógł, wstydliwy, schodząc tym tylko głębiej, w czarną, bezgraniczną otchłań z niego powstałego świata. Oto jego ciało. Defekt... Niedoskonałość. To wszystko jest, jak nasze ciała. Jak blizna, którą staramy się schować, by na wieczór zobaczyć..., że ona zawsze tam była. Nie można się jej już wyprzeć. Bóg wstydliwy... I duma, i rozpacz.

Ten opis zasługuje już na zakończenie. Magia, czy Bóg bałby się magii? Czy myśl ta może się skończyć? Czy zmieniać się w sobie jedynie? Czy mógłby się zapaść od nowa, gdyby jeszcze... 
Nie mam bladego pojęcia. Człowiek szedł już spóźniony do pracy i potknął się o własne nogi. Wtem runął, jak długi, na ziemię. Zobaczył przed sobą gwiazdy, zakręciło mu się w głowie... Wstał. I pobiegł zdyszany do pracy. A z tych gwiazd nieopatrznie powstał nowy świat, zupełnie lub trochę podobny. Nieopatrznie weszła doń drobinka magii i trochę prawdziwej miłości. I wszystko to, o czym marzył, załopotało się w sobie, pokłosie starego Boga, tworzące nowego człowieka.

piątek, 9 grudnia 2022

155.

Istniało na styku dwóch światów jedno poważne miejsce. Las, prowadzący wszystkich zmarłych od życia do śmierci. Do nieba, chciałoby się mówić. Że kiedy wejdziesz, mówiono, to jedno wiesz o nim, jesiennym, nikt nigdy nie zgubił się w drzewach zbyt długo, lecz gdzie wyjdzie na powrót..., tego nikt nie wiedział. Że czekasz, aż przyjdą przyjazne Ci dusze. Że nie zdarza się wychodzić podobnie ubranym do śmierci, i że w jedno tylko, i przepiękne miejsce, podobne krążyły legendy. I jak Cię na końcu przywita...? Czy wszystkie są dla nas bezpieczne? Czy pewien jesteś, że świeci w nich słońce, a noce... ciepłe, trące z blasku wspomnienia najlepszych snów z Ziemi? Nie wiem tego. Nikt o tym zupełnie nie wiedział (Ale skąd możesz być pewny?). Ah, z pewnością, to przecież jedynie legendy.

A z drzew tego lasu, bywało, że kiedyś wytwarzano różdżki. I były to święte, przepiękne przedmioty, a tym tylko bardziej zżywały się z właścicielem, kiedy dawane były wraz ze szczerym, żarzącym nad nimi uczuciem, poświęceniem - to także, i w jak też najlepszej intencji. Różdżkę bowiem należało komuś podarować, było w dobrym tonie. A były te tak bardzo piękne i miały najlepsze pod światło, pod włos strugane ornamenty, a takie przy tym, że nie szło nikomu powiedzieć, że mogły wyjść z ręki człowieka.
W każdym razie, i pomijając też wiarę, różdżka zespalała się z właścicielem, to jedno z nim robiąc, że jego witalność i energię życia materializowała w konkretne, to nieraz do bólu, i groźne nad wyraz potęgi. Sącząc z niego życie... (i duszę, mówiono), im miał kto najwięcej z życia i więcej najszczerszej miłości, tym lepsze nią kwestie czarował. I większe malował obrazy... - to wcale niezła metafora.

Choć, tak czy inaczej, nie była to wdzięczna zabawa, nie wiem co zrobisz, lecz uwierz..., ja nigdy bym jej się nie dotknął. Słychać było po miastach, jak większość z różdżkami krzyczała, by płakać za chwilę i spadać w najgorszej depresji, staczając się w noc, chorowali sercem, umierali i szybko, popadając w obłęd, w palącą potrzebę miłości i głód, to na samym końcu, kryli się w szczurzym zakątku, pichcąc eliksir miłości. Wpychając go komuś i sobie, by przydać z tej duszy uwagi, miłości i żreć ją, a to tylko po to, by tworzyć znów wielkie przygody. To bardzo mroczny z sekretów i bardzo toksyczna też magia.

Wracali potem, jak wszyscy po latach wrócimy, samotni, do ciemnego lasu, a wierzę, że w złotej, jak mówią, w złocistej przed wschodem poświacie. Do lasu zupełnie w jesieni. Nie chcę tam wrócić samemu i nigdy za życia nie pójdę.
...

Wchodzisz do niego zmarznięty, a właśnie dziś mamy najlepsze do tego przymrozki. A kiedy drzewa mieszają się z całkiem dla Ciebie nowymi, z pewnością je poznasz od razu, widzisz światło... Nacinasz jednego kawałek lub łamiesz malutką gałązkę. Uciekasz. A jeśli masz w sobie na tyle pragnienia do życia, niezgorszy też zapas miłości, z pewnością uciekniesz od razu. Ubierz się zaraz i wracaj najprędzej do domu. Uciekaj od drzew. 

I proszę, zostałeś już czarodziejem. Lecz radzę Ci, wyrzuć ją jak najprędzej. To bardzo potężna magia, wymaga ogromnej zapłaty. Nie jestem na nią gotowy. Obym nigdy, Boże, więcej, nigdy się do niej nie dotknął.

piątek, 25 listopada 2022

154.

Są wielkie dziedzińce na Niebie, do których prowadzą tylko małe nitki wody, ciągnące się długo po świecie.
Przez pola do lasów, przepełniając opuszczone studnie, wpadają do wielkiej rzeki, obiegającej Ziemię.
Istniały kiedyś wielkie plany odszukania wszystkich takich nitek, skończone tym, że zawsze trafiali na nie tylko ci jedynie, po których życiu nikt niczego wielkiego by nie oczekiwał, i którzy mieli światu najmniej do udowodnienia.
Mówiono, że należy włożyć do podobnej rękę, jakby w szczerym darze, a ta brała od nas, i nosząc ku Niebu, i wśród innych ludzi wszystko, co sercem chcieliśmy przekazać. 
Tak niosły się po świecie najprostsze uczucia ludzi całkiem prostych, i szczere do bólu zębów. Prosty strach do tego, co spotkać mogliśmy bez pochodni w nocy i pierwsze zachwyty nad światłem. Tak też niosły się wspomnienia prawdziwej miłości i co po niej w końcu zostało. I że przyjdzie nam zaraz umierać, i te wszystkie nieskładne utwory... I wiersze wiejskich poetów.

Ale to całkiem dobrze, myślę. Bo nikt by o nich nie usłyszał, nie mówi się o nich w ogóle. Pamiętasz, kto to napisał? Nie znam takiego człowieka. 
I nie znam też nitek świata, a jeśli nawet, zapomnę, gdzie ją już prawie mieliśmy...

Chodź ze mną, mówią, bez ciebie zupełnie się tutaj pogubię. A szukam pewnej osoby, mam jej do przekazania coś bardzo od serca ważnego.
A nieraz to całemu światu. 
A w końcu i boskiemu Niebu.

czwartek, 24 listopada 2022

153.

Co czyni nas bliskimi Bogu? Czyni nas tworzenie myśli. A szczególnie tych, o których pamiętamy, przebywając z nimi do białego rana, i nie mogąc zasnąć... I badając je, i w wiośnie, i grudniu, opukując, to przydając tym większej uwagi, na którą stać tutaj można jedynie człowieka. I patrząc, bo o zachodzie już mogło się spełnić...

Swego czasu mówiono mi, że Bóg lepszy jest, choć jedynie w magii. Że może pstryknąć, ot, a każdą myśl zaświeci wielkim, jedwabistym światłem, co przysłoni jemu pozostałą pustkę. Że nastąpi światłość. To wielkie i białe, uświęcone światło... Że jest to wszystko tak proste i że patrzysz, i już masz przy sobie, co najbardziej kochasz. Mówiono też, że Bóg, a On czasem ma zazdrościć swemu człowiekowi. Jego ciężkiej pracy. I tego, że swe światło musi wzniecać od rana na nowo i męczyć się przy nim zmarznięty. Że czasem się nie udaje. Że żadne następne nie przypomina swego poprzednika. I że sam nie wie, jak z zimna mieć drętwe ręce.

Podchodzi wtedy, niewidzialny lub w bez podejrzeń postaci, sprawdzić, jak bardzo może być gorące. A bywa, że sam się oparzy. Światło człowieka, to chwilowe i niedoskonałe, i chwiejne, zostawiać zwykło największe wspomnienie... Bo też, to oprócz pstryknięcia, świecić ma jeszcze dniem każdym dla niego przez nas poświęconym. I nocą bez snu oraz płaczem, płonąć ziszczonym marzeniem...

Jest więc z rzeczy wyróżniających człowieka najważniejsza ze wszystkich uwaga i myśli, co niesie wraz z sobą. I dobro, co może z niej powstać, i zło, co mu dała początek. Światło, które za sobą niesie, śmiertelne, a jego wspomnienie, jakby za nitką dymu, tam będzie istnieć, co niebo, a czasem, co bywa i za nim... I tak już do końca świata.

wtorek, 22 listopada 2022

152.

Nikt nikomu nie każe wychodzić z pokoju. Jeśli już w ogóle, jest to nasza wina. Wybiegamy z niego, tulić się do świata i poznawać jego magiczne sekrety, pojęcie tracąc o nim na tyle na dobre, że gdy świat nas tylko nadto mocno złaja, naraz, patrzysz, jesteśmy bezdomnymi. I bardzo zimno nam w stopy. Tułając się po świecie, patrzymy pokoju, najczęściej to zaś w innych ludziach. I na jak długo nam starczą... To tak jakby ich wynajęcie.
A gdybym miał dać sobie, młodszemu, jakąś dobrą radę, nie nastawałbym na tą nachalnie za mocno, bo pewnie bym zaraz zapomniał. Albo i źle zapamiętał, zrozumiał albo jeszcze..., w każdym razie bardziej przypominałbym sobie o samowystarczalności, przede wszystkim właśnie o koncepcji domu. Choć z pewnością bym w nim się nie zamknął, bo też, Boże, ileż można patrzeć na te same, a choćby na niebieskie ściany i na liście wchodzące zza okna. I byłaby tam jesień, odrobina wiosny..., to zresztą teraz nieważne. Lecz jednak, starałbym się wytłumaczyć, że jest to na końcu jedno w świecie miejsce, które zawsze pozostanie dla mnie jedynie otworem, a to siłą rzeczy. Że mogę zdecydować, kogo za drzwi wpuszczę i kto ma się w moment wynosić. Zupełnie na dobre. Gdzie przestawić mebel i jakie mają w nim wisieć obrazy, i liście..., to znowu, i że nikt mi nie może zabronić... I myślę, zbyt rzadko przypominamy sobie o tej ważnej kwestii. Zbyt rzadko, a to najczęściej, kiedy jest nam pięknie i pięknie jest także na świecie, kiedy świeci słońce i w ogóle to same uśmiechy...

Więc gdybym miał dawać sobie jakąś radę z życia, nie robiłbym tego za często, nachalnie za mocno, to przy tym, na końcu zaś siebie przytulał. Chociaż jedną może, oszczędziłbym sobie całkiem sporo czasu, gdybym w czasie deszczu nie pożyczał od innych non stop parasola, pytając o schronienie na noc. To tak, jakby wzejść miało z rana jakieś wielkie słońce... 
I świecić do końca świata.

https://youtu.be/r1CM68Z3z0A

niedziela, 20 listopada 2022

151.

Wiecie Państwo, czuję, a czasem to nawet za bardzo miewam podobne wrażenie, że wszystko powoli się kończy. I że skończy się całkiem totalnie, zupełnie naprawdę. Definitywnie i te wszystkie słowa dalej, które niby mi się podobają, to prawda, fascynują, to również, ale przy tym to wszystko z bezpiecznej do nich odległości. I że będę mógł zawsze zawrócić... Odczuwam je poprzez włosy, po myciu, przez wszystkie dwadzieścia palców i podczas podróży autem, co bywa już niebezpieczne. Ale, w każdym razie..., może to wszystko i prawda...

To więc do wszystkich, którzy ze spokojem dzisiejszego dnia przyglądali się wodzie i do tych też, którzy się do niej rzucili (bo kto wie, czy nie przeczytają). Do tych, co przyszli jedynie posiedzieć, ktoś połowić ryby... Ja lubię popatrzeć. I do tych, co boją się wody. I co się na niej nie znają, co nigdy jej "tak naprawdę" w życiu swym nie widzieli. To jest do Was wszystkich, bo my wszyscy, no przecież, kończymy zawsze w tym samym i tak, podobnym od nazwy miejscu. To robi się powoli nudne. Ale... wróćmy, więc w wielkim, drewnianym i nad wodą domu, z najlepszego drewna pod jesiennym niebem, stąd tak mnie też do niej ciągnie... 
Ah, i to mój dom, a czy słyszeli Państwo kiedyś o "Domu pod Jeleniami"? Był, choć tak naprawdę bywał czasem tak wielki..., choć inni mówią, że bywa i równie mały, co przytulny, jak hobbicia nora, i że idzie spotkać najróżniejsze wersje. A kiedy odwracasz głowę, by go z miejsca spotkać, widzisz mgłę i opadłe liście... A kiedyś, patrzysz, tu wcale go nie ma. Gdy po czasie idziesz, kiedy już za późno, to nieraz, czasami... łapiesz go wtedy przelotnie. Jak rzednieje niebo, niektórzy widują go w chmurach. I kto to w ogóle zrozumie? A bywa czasem ostatnim i pierwszym (być może) widokiem, kiedy przyjdzie Ci skakać z balkonu - jakiegoś innego balkonu, nie był Twoim domem. Gdy idziesz lasem, to drzewa przypominają jego pod niebo kolumny...
"Dom pod Jeleniami", choć nie sądzę, by ktoś wiedział naprawdę, skąd wzięła się taka nazwa, jest dużo zbyt sprzecznych opinii. Mijasz go codziennie w porze obiadowej, a, patrząc w lustro..., - dobry wieczór, dzień dobry - już tak naprawdę w nim jesteś. Jesteś w swoim domu. W dzień być może zupełnie nie przypomina już tego, co spotkać w nim możesz nocą, wieczorem, a choćby już w samo południe, i jakie będą w nim kwiaty... Choć czy w ogóle być muszą? W każdym razie - "Dom pod Jeleniami"..., on nigdy nie bywa podobny do domu, który odwiedziłeś swym ostatnim razem, choć nadal przecież... jest on tym samym miejscem (?) - słyszałem przeróżne opinie. I bywa jeszcze, to muszę powiedzieć, że w ogóle go nieraz mijamy, otaczamy lasem, czasami to drutem kolczastym, a niekiedy bywa, że wybieramy za dom nasz całkiem odmienne miejsce. I czasem z powrotem wracamy, zatrzymujemy się, to tylko na chwilę, a może... nigdy nas w nim już nie będzie.

Czym jest jednakże "Dom pod Jeleniami"? Nie wiem nic całkiem na pewno. Jednak głęboko wierzę, że jest tym ostatnim miejscem, co czeka nas po samej śmierci, po niej to nawet i pierwszym, lecz że na pewno tuż przed nią. Bo choćby otaczało nas gro najlepszych ludzi, zwykle nie słyszy się wtedy ich głosów. W takim domu bywa z reguły bardzo mało gości, ale, na pociechę, nikt nigdy nie będzie bezdomnym. To miejsce, którego szukamy, ale to nigdy nie odstąpiło od nas ani odrobinę. Wielkie, zajmuje mało miejsca..., to wcale nieważne. To miejsce, do którego uciekają małe dzieci, kiedy nakrzyczą na nie dorośli. I miejsce, w którym zazwyczaj musimy się wypłakać, kiedy ktoś nas rzuci. I miejsce, z którym, co sprzeczne, mamy zbyt mało wspomnień, proszę, musimy jak najszybciej je przecież nadrobić! Lecz miejsce też..., a jeśli już mamy wspomnienia, to takie, przynajmniej u mnie, zupełnie totalne, jak wszystko to przecież, co ma się już zaraz zakończyć...

Więc miejsce..., wiecie Państwo, nie wyobrażam sobie, by po śmierci nawiedzili nas Bóg, garstka świętych i rzesza anielskich znajomych. Uważam, że jeśli już coś ktoś będzie, to będzie tam też bardzo cicho. Ja więc włączyłbym radio i poczytał książkę, a najlepiej Lema - "Dom pod Jeleniami" to miejsce, gdzie na wiosnę nie poznasz go w grudniu - są więc to rzeczy, które, to tylko na wszelki wypadek, przeważnie pod ręką noszę.
I Państwu swe nosić radzę.

czwartek, 17 listopada 2022

150.

Wszystko więc rozbijać się ma o jedną zapałkę, która raz pali się, a to całkiem mocno, raz tli się, raz tylko odrobinę, przeważnie jednak po czasie palić się sama nie może.
Widziałbym to w wielu kwestiach, jednej warto się wystrzegać, mianowicie uciszania. Bywa ono, mam wrażenie, przeprowadzane w nadmiarze zbyt często, zwykle w młodym wieku, swoiste duszenie, nakładanie klosza. Objawiać by się miało, o ile jest prawdą, strofowaniem, przesadnym, w oddaleniu od towarzystwa, by, kiedy w nim się takie dziecko znajdzie, zachowywać się miało pod włosek statecznie, poprawnie, by nie przynieść wstydu, odpowiednio zaprogramowane, jak pajac na sznurkach. Robimy to w zbyt wielu kwestiach, jest to gaszenie zapałki. 
Która ponownie rozpali się szczerością i szczęściem raz jeszcze, witalnością..., a może niekiedy ponownie i znowu..., lecz im częściej będziemy ją gasić, na wiele sposobów, choćby cięższym słowem, tym palić się będzie mogła coraz tylko słabiej, aż w końcu zupełnie nam zgaśnie.

Takie dziecko będzie od tego czasu uzależnione od świata, od miłości, od uwagi innych, z początku rodziców, nie mogąc wytworzyć żadnej z tych rzeczy na własny swój tylko użytek. Stanie się żebrakiem ognia. Nie zapali się samo, a jeśli zrobi to na chwilę, zgaśnie zaraz, mając głęboko zakorzenione w pamięci wspomnienia o poprzednim, za dziecka za mocnym zdmuchnięciu, to wciąż żywe, głębokie, nie da mu nigdy spokoju, przywołując samo siebie w najmniej adekwatnym, szczęśliwym momencie - przypomnieniem, że nie jest to naturalne, "jakby ogień dla zapałki", i że zaraz to wszystko się skończy długą nitką dymu.

W mojej opinii nie idzie tego naprawić, zmienić. Zgaszenie takie od teraz stanowić będzie życie dorastającej osoby, z którym będzie musiała się oswoić, poznawać, pukać. Nie widząc zaś ognia w środku i z zewnątrz, stworzy sobie swój wewnętrzny świat, gdzie rozpali tysiące zapałek, zmieniając je na nowe, to znowu, wypatrując zza okienka ludzi, którzy przyjdą rozpalać z nią razem. I będzie mówić do siebie, opowiadać, uspokajać, snuć plany na przyszłość, to wszystko w poszukiwaniu ognia. A bywa, że ludzie tacy, rozmawiając ze sobą, w ogóle zbyt rzadko to praktykujemy, oddzielają swoje odpowiedzi, przypisując je zmyślonej postaci, dającą ułudę zewnętrznego ciepła.

Na zakończenie, nuta introwertyzmu, w każdym razie w zimnie dogłębnie można poznać siebie, być ze sobą i znać się bez czapki, to do czubka głowy, to mając za sobą setki godzin rozmów, wcale wewnętrzny domek i tysiące w nim dla nas zapałek. To bardzo samotne, wypatrujesz jednej, a tak naprawdę wypatrujesz stu tysięcy osób, od których można by pożyczyć ogień, która cię nie zdmuchnie, choć na końcu nigdy takiej naprawdę nie znajdziesz. Macie, Państwo, ognia? To o wiele lepiej, być może, choć długo by było teraz o tym mówić. Zamyka się wtedy okno, a wkoło tysiące zapałek, siada się w w miarę wygodnej pozycji i gada, gada, wciąż gada ze sobą, próbując się rozpalić i dzieląc się, to znów jedynie samemu ze sobą, swoim dziecięcym, z dawna zapomnianym światłem... 
To bardzo esencjonalna chwila.

wtorek, 15 listopada 2022

149.

Subiektywna historia losowo zasłyszanej piosenki, ku pochwale radia

Gdy nam śpiewał Elvis Presley, na pewno nie było elektronicznych tachografów. Jeździło się na tarczkach, na przepięknie niszczącym świat i liście dieslu, burej suce. Nosiło się długie skarpetki, wyrywało Panie na głos Presleya, Boże, a kto to dzisiaj pamięta... A jeszcze, prawie bym zapomniał, nie było żadnych nawigacji. Szukaliśmy miodu, kobiet i gdzie rozładować plandekę na nosek, kierunek wiatru, gdzie ślinka poleci, pieprz rośnie, a gapowiczka pokaże... I istniały syreny. Nie roniliśmy łez nad przebitą oponą, mieliśmy trzy wielkie słońca, jeden długi księżyc, a nocą... to gwiazdy na niebie - nie wiem, przecież wtedy nie żyłem, ale wydaje mi się, że świat nasz był wówczas jakoś mniej oświetlony. I o wiele piękniejszy, istniało przecież sporo więcej nam dzisiaj wymarłych gatunków.

W ogóle wtedy było jakoś fajniej, to zawsze, nawet fajniej było skubać się wówczas w brodę, mieć dzieci, dom i posadzić drzewo, choć śmierć była zawsze niemal taka sama, nigdy ta się nie zmieniła. 

A jeszcze śpiewał nam przy tym wszystkim Elvis Presley...

https://youtu.be/MFmxxh1mMeQ

czwartek, 10 listopada 2022

148.

Wysublimowaną formę światła stanowią lampiony. Te złote, a najlepiej snujące się bez dźwięku po niebie, bądź lepiej, zwisające z zepsutych latarni. Powinny być złote, choć zdarzają się często przeróżnie ciemniejsze, więc w roli bursztynu lub takie, mające w sobie któryś zachód słońca. Kilka chmur pod światło, owada w środku, w każdym razie uwielbiam świecące lampiony, i że się obijają po ciemku...

Przede wszystkim lampiony wędrują po niebie. Często jasnym i takim - zupełnie w błękicie, i, prócz samolotów, muskają dziecięce latawce. Kończą z dziurami po ptakach, a jednemu udało zawędrować się w to miejsce, z którego wyleciał. Okrążają Ziemię. Choć nigdy już tu nie wrócą, wracają po dłuższym czasie. Lecą ci w ręce, a chcąc się na powrót przytulić, nie zawsze ci o tym powiedzą. Choć zwykle na końcu mówią, to bardzo dziecięce światła. Wypuszczasz je, machają, że niby na zawsze. Wstajesz rano, z brodą, a szukając kapci, na powrót się o nie potykasz. I jakby nic się nie stało, oklejasz je taśmą klejącą. Albo zaszywasz pod kolor. Och, bo to są piękne lampiony. Z dziurami po wszystkich ptakach.

Ale wcale, wcale lampiony bywają późniejszym zachodem. Widziałem takiego jednego. Ten jest..., był naprawdę stary, więc ciemny, gonisz więc, to chcąc go posłuchać. A on niby goni też ciebie. Mają długie sznurki, byś mógł doń doskoczyć i złapać. I bierzesz, zakładasz na głowę i widzisz same świetliki. I patrzysz, to trup, już bez światła. I leci na ich skrzydełkach! I proszę, trafiłeś na pogrzeb... A czasem na ściankach idzie trafić na wcale wspaniałą historię. Na kapcie i bujany fotel, i kilka straconych miłości, kredyt. I jak było skakać na bungee. W swoim trafiłem na wojnę, był starym już bardzo lampionem. Zostawmy takie, idąc za nim, na pewno się w nocy zgubimy. Właśnie, a już zaraz ciemno... A biorąc takiego do domu, to jakby go zabrać na księżyc, to przecież nie tak wcale powinno na końcu wyglądać.

Nocą lampiony kojarzą mi się już z samą miłością. Czatujesz przy rzece, bez celu rzucając kamienie. I nic już nie może cię spotkać. No, to może poza lampionem... Kocham go, jestem zakochany. I miał wcale cudowne światło, a to najprzedniejszej klasy, jedno światło w nocy, wskazujące rzekę. Ale to nie ma znaczenia. Podchodzisz do niego i on też tak jakby lecieć miał również do ciebie. Jakoby, być może, możliwe, lecz nigdy to wcale, na pewno. I skaczesz, ten łapie cię (jakoby być może), wchodzisz do środka. Zresztą nikt nie zmusi mnie, bym opowiedział coś więcej. Jedno, co ważne, na wszelki wypadek, to zapamiętaj swą drogę, zostawiaj malutkie kamienie, byś całkiem się w nim nie zagubił. Jest ogromny, choć możesz i trzymać go w ręce, jak balon, niby cylinder na głowie, na końcu mieścisz się cały... I mówię wciąż o nim, głupi, choć powinienem już skończyć.

Tak czy inaczej, lampiony... Jest pewnie ich o niebo więcej. Kto je w ogóle miał stworzyć, był mistrzem w swoim pomyśle. Lampiony, i w zasadzie tam chciałbym kiedyś zamieszkać, znalazłem już nawet swą rzekę. I nitkę do powrotnej drogi, a po niej... i blizny po wszystkich ptakach. Lampionem świecącym po świecie - na złoto, pod kolor bursztynu, okrążając Ziemię... A potem do barwy zachodu...
By w końcu światłem świetlików.

środa, 9 listopada 2022

147.

Jest pewien sposób, jak można pożegnać swych bliskich. Aby nie przedłużać, to w nocy, należy otworzyć okno i wyjąć zapałki. A najlepiej długie, dadzą więcej czasu. Nie świeczkę, broń Boże, to sztuczne i miałkie przedłużanie światła, skrobanie pazurkiem i chciwe czepianie się życia, a choćby straconej osoby. O latarce nie wspomnę, zwiastująca cudzysłowie profanacja. A my to robimy naprawdę. Tak też w nocy, przy zapałce i szeptem, mówmy to wszystko, co myśleliśmy o naszej osobie. Mówmy to, co chcieliśmy powiedzieć, co miało pozostać w ukryciu, o co mamy żal, to także, a z grzeczności, dla uczciwej treści - i za co jej dziękujemy. A zawsze się coś tam znajdzie. W każdym razie, ma zostać po wszystkim pustka, dym jeden z zapałki. Pożegnanie relacji, bo choćbyśmy prosili, nigdy ta do nas nie wróci, odeszła, jak my odejdziemy, zostawiając po wszystkim wspomnienia. I dym wypalonej zapałki. 
To może być przepiękny pogrzeb, zapalmy więc jeszcze jedną, wypalmy je do dna pudełka... A kiedy się skończą, nie miejmy nic do powiedzenia. Już nigdy do nas nie wróci. Jest listopad, odetchnijmy zmrożonym powietrzem.
I zamknijmy okno.

I płaczmy po niej, to choćby latami, to po niej i za nią, lecz nigdy nie do niej. Nie miejmy, krzyżując, jej w sobie. Bo patrząc, jak gnije, w zgryzocie zabierze nas z sobą.

Też ważne na koniec, nie żegnajmy w ten sposób żadnych żywych ludzi.

niedziela, 6 listopada 2022

146.

Nie jest to kwestia pewna, jedynie wzięta z obserwacji, po cichu, i podparta wiarą, lecz wierzę szczególnie w to, że ludzie, pomimo złudzenia, wydają się prości, ba, przewidywalni, a przynajmniej proste jest kształtujące ich życie, stelaż jego, na którym ci budują później swą osobowość, reakcje, w konsekwencji całych siebie z imienia. I o swym nazwisku.
Uważam, że życie ludzkie dzieli się na kategorie. Poszczególna kategoria weryfikować ma to, jak dane życie będzie w przybliżeniu najpewniej wyglądać, więc czego jednostka będzie doświadczać, na jakie aspekty położony ma być szczególny w nim nacisk, co zaś powinno być tychże finalnym wynikiem. Jest jak obudowa, w której tli się, iskrzy i przemienia życie, rozmaite reakcje obijające się o wokół stałe ścianki, mijające, bijące, w końcu kształtujące naszą osobowość, nas samych i nasze uśmiechy, ból, cierpienie i motylki w brzuchu, to wszystko dziejące się na życiowym stelażu, jednej kategorii. Kategorii do opisów, prostej często, jak budowa cepa, na którą reagujemy stoma tysiącami do potęgi wszelakich zachowań, reakcji i pociągnięć pędzla.
Wierzę w to szczególnie mocno, determinizm życia, choć nie będę opisywał poszczególnych kategorii, mijałoby się to z celem, niepewnością kwestii. Lecz wierzę, że niektóre osoby, choć marzyłyby o wziętej z miłości uwagi, na przekór losom jakby, pozostaną same i reagować mogą na to milionem sposobów, dochodząc i pięknych osiągnięć, a ci, którzy chcieli z kimś porozmawiać, być może skończą rozmawiając, to sami ze sobą, mimo że staną na głowie ku zachęcie innych. Czy jest w tym jakiś cel? Nie wiem, lecz obserwując ludzi z ukosa, siadając na chwilę pod płotem, mam wrażenie, wrażenie, to tylko jedyne, wpół żywe wrażenie, że życia ich są podobne, czasem całkiem inne, w gruncie rzeczy takie, słuchając, jakby można je było posortować, a potem przewidywać (i w tych, i w kolejnych), jaki przybiorą te kolor, co się w nich pewno zadzieje i którą wytyczą nam drogę, tego jedynie nie wiedząc, jak się po czasie zakończą, to jakby zależeć to miało od reszty, więc cóż pozostało - to my - z naszą odpowiedzią. I z tym, co sami ze sobą zrobimy. Co się nam jeszcze przydarzy.

Co się przydarzy, czy zależne jest od danej kategorii? To bardzo możliwe. Możliwe całkiem, że można to jasno przewidzieć, jak i też, że wszystko wyssane to z palca. Gdybym miał jedną rzecz jednak wybrać, w którą szczerze wierzę, nasze życia wydają się bardziej zdeterminowane, zaplanowane, ułożone, posegregowane, niż nam się to wcale mogłoby wydawać, zostawiając to jedno nam pole, że reakcję na nie, wybór tułający się z wolną wolą po nitkach naokoło pudełka tego tylko, co nieuniknione, a co się nam w życiu wydarzy.

środa, 2 listopada 2022

145.

Polecono napisać mi zdanie o kobietach, to gdybym znał się w podobnym temacie. Bynajmniej, myślę, to wcale niestety, zamiast tego wolę..., bardzo ważne bywają pojedyncze piosenki, a je porozmieszczam tuż obok.

A ja mam kilka takich. I pamiętam, będąc dzieckiem, będąc bardzo często, to na wsi, u babci, pamiętam, że stale grało tam radio, jeden kanał, pierwszy, niemal całą dobę. I bawiąc się czy snując w beztrosce około czereśni, dochodziły do mnie pojedyncze piosenki, nuty ich, krople deszczu, choć i pojęcia nie miałem, jaki to tytuł, a często i słowa, więc pozostało dalej nucić ją do swoich poznanych-zebranych. Tak po latach, odnajdując losowo je w radiu, Boże, jak czuć mi tę aurę miejsca. Przy tym czuć tamten zapach, można czytać myśli, a jeśli się skupić, przypomnieć sobie ułożenie nieczytanych książek, dalej zapach, ten sam zapach znowu, i jak wyglądały zabawki. Co do mnie mówiła. I, w każdym razie, to bardzo esencjonalne wspomnienie (https://youtu.be/G4FluV0hFgc).

Mam jeszcze kilka takich. Pamiętam piosenkę ze swoją miłością, a zdaje mi się przy tym, że tak doskonale, iż mógłbym policzyć oddechy. Tę też zachowam dla siebie, choć nigdy nie doceniłem Turnaua z innych jego tworów, mijając je potem przewinięciem palca, i podobnie myśląc, "Połowy z nich nie znam ani w połowie tak dobrze, jak chciałbym poznać, i mniej niż połowę lubię w połowie tak bardzo, jak na to zasługuje.". Hipokryta.

Jest też piosenka związana ze śmiercią, więc taka, przy której wolałbym umierać i w jakiej scenerii, i wróć, która ma brzmieć na pogrzebie, och, to jeszcze inny temat, i że w pośmiertnych rajach, Boże, skroisz pode mnie własną kompozycję. Śmierć z pędzla Malczewskiego nigdy nie stroniła od bycia kobietą, to celem jednomyślności treści. 

I jest ich o wiele więcej, choć...
tak czy siak, zbierajmy "swe własne" piosenki. Bo jeśli ktoś o nas kiedykolwiek zapomni, wierzę, te snuć się będą gdzieś dalej, nieświadomy dowód naszej obecności, choćby w cudzysłowie. To choćby nikt nie miał o tym bladego pojęcia.

poniedziałek, 31 października 2022

144.

Na Święto Zmarłych

Jest kwestią nie do pomyślenia, jak też mało adekwatnych ludzi obmyśla swą śmierć w swoim czasie. A że przyjdzie umierać nam wszystkim, przyszłym aktorom, tak również i wszyscy dumnie jesteśmy do myśli tych adekwatni. 

Zupełnie, dalej, nieodpowiedzialne, dziecinne zostawiać tak ważną, bo totalną kwestię pastwie rozmyślań bez talentu bogów, przypadków czy wiatrom szalejącym za oknem. Bo, jak sądzę, śmierć winna być doszczętnie ułożona, nieprzypadkowa i nie o losowej godzinie. Jest to pewne święto, choćby i dalej nic też nie miało nas spotkać. Niech więc będzie to moment, jakby wisienka na torcie, sodowe latarnie, dobre ubranie i czyste paznokcie, podsumowujące całe życie "prawdziwego mężczyzny". Zamykające je całe w te kilka chwil, jakby książka opowiedziana jednym i znów to - adekwatnym zdaniem. Jedno mrugnięcie, chuchnięcie, przymknięte właściwie powieki, cylinder zsuwający się z łysiny, te wszystkie małe przedśmiertne szczegóły powinny opisywać całe nasze życie, a to, kiedy napatoczy się jaki biograf, by już po przedśmiertnych kwileniach, pociągnięciach zwilgotniałym nosem i wywracających się do niebytu oczach wiedzieć mógł i pisać... - jak kochaliśmy świat, jak kochaliśmy kobiety, ile dostawaliśmy na rękę i kiedy przyszło nam za tym wszystkim po ludzku zapłakać.
Śmierć jako spektakl o całym naszym życiu, właściwe określenie, spektakl jednego aktora przed w żałobie na czarno skrojoną publiką. W trzech, czterech, choćby w jednym akcie i wcale bez przerwy. Patrzą na Ciebie, płaczą i wiesz już, że zagrałeś dobrze, że całe Twoje życie było tak wielkie, że na końcu warte kobiecego płaczu. Tylko tak pięknie umierać...

Przemyślmy więc, Drodzy, jaka powinna grać wtedy muzyka, wyobraźmy sobie odpowiedni pod rozmiar garnitur. Czy spektakl nasz będzie spontaniczny, świadomy, a może poświęcony w obronie życia którejś tam swojej miłości (jestem orędownikiem tego ostatniego). Może odejdziemy, jak prawdziwi jogini, może z przypadku, na pokaz, z wypowiedzianym kredytem... A dajmy, że wszystko to naraz! Ale... nie zostawiajmy tego tak głębokim odłogiem, jakby nic nigdy nie miało się skończyć, a kabaret, wróć, przecież... przedstawienie, to w Teatrze Wielkim, zostawione miało być temu tylko, co wymyślą dla nas ślepe, pojęcia nie mające o życiu, o artyzmie prawdziwym losy (bo też pewny jestem, zapomną nas nawet wymienić i w programie sztuki!).

Choćby nic podobnie nie miało się skończyć, na pohybel światu, ktoś kiedyś odnajdzie w ciszy naszą małą trumnę, sam będę Was szukał, proszę, to zwykła karteczka papieru. Przeczyta, a wolałbym, by zrobił to z pietyzmem, po cichu. Mniejsza zresztą. I myślę, to byłby wówczas nasz prawdziwy pogrzeb. Przeczytałby o tym, jak chcieliśmy ruszać małym palcem u stopy, to w przedostatnim oddechu, jak wielkie to miało znaczenie, jak kichnęliśmy znacząco i jakiej marki powinniśmy mieć wtedy zegarek. I że walczyliśmy, jak lwy przy najlepszej muzyce. Wyciągnie z tego, jak widzieliśmy świat, siebie, kim byliśmy, kim chcieliśmy zostać i co nam przed snem przeszkadzało. Że w ogóle byłem na tym całym świecie! Zapali nam zniczyk uwagi, nasze Święto Zmarłych, i, Boże, nie zostawiajmy śmierci dla ślepych przypadków.

piątek, 28 października 2022

143.

Bóg jest smutny. Chodzi po obrazach i wszystkie są dla niego jednakowo nieme. W ogóle skąd u niego miałyby się zjawić akurat obrazy, tego nie wiadomo. Bóg jest jednak smutny, w ogóle to najbardziej depresyjny z wszystkich człekokształtnych. Siedzi sam na fotelu, zastanawiając się, to jak się zabić, a kiedy dojdzie, że jest to rzecz godna lepszych paradoksów, to, być może, jak wyjść ze swojego marazmu. Stąd, myślę, mógłby powstać świat. Boże, przecież Bóg potrzebuje miłości. Jakże mógł w tej samotności nie popaść w nic innego, jak nie w ogarniającą go przez wszystkie palce potrzebę jak najgłębszego przytulenia, a choćby odrobiny uwagi? To nie mówiąc o większej miłości. Sklecił więc świat, martwy, jak obrazy, więc posypał go człowiekiem, a pewno, głupi, zorientował się po czasie w swym kłamstwie i że miłość wzięta z eliksiru najlepszej miłości niewiele jest warta. Podrapał się wówczas po głowie, ogolił i umył skarpetki, w każdym razie gdzieś tam po drodze całkiem naturalnym było wymyślić wolną wolę, a to, by ten uwierzyć sam dla siebie mógł, że ktoś tam (ja i Ty!), w dole, faktycznie w niego wierzymy, szanujemy, a nawet kochamy, oddajemy mu się. Och, Boże, ile nagle tu uwagi! Ile miłości! I ile przytulania! To żywe obrazy, ach, i nawet nie potrzeba w nich wiary i wyobrażać sobie po nocach, że dana kobieta z danego pociągnięcia pędzlem mogłaby być jakkolwiek prawdziwa.
Mój Boże, spójrzcie tylko, cóż można zrobić, mając zbyt dużo wolnego czasu, depresję, potrzebę przytulenia i odrobinę wszechmocy. 

Pamiętajmy, gdzieś tam, patrząc w gwiazdy, Bóg to najbardziej samotna istota na tej Ziemi... Wróć, dla niego na tym pyłu nic wartym wszechświecie. Tuła się po tych samych martwych obrazach, patrzy się na zaśmianych ludzi. I gapi się na kobiety Rubensa. I Bóg wie, na co tam jeszcze. "Chodź, pomaluj mój świat!" - krzyczy. A gdy orientuje się, że to zwykły plagiat, schodzi na Ziemię, by móc się do kogoś jeszcze raz tak naprawdę i tak szczerze przytulić.
Boże, cudowne są przytulenia! I, mój Boże, jak ja Cię od serca rozumiem. Boże od wielkiej litery, mój Boże w każdym z nas, na nasze podobieństwo.

poniedziałek, 17 października 2022

142.

Niebanalną jest kwestia o tym, jak widzieć należy obrazy, to, gdy jeden by stanął przed Tobą. Od razu warto też dodać, że nie ma ku temu instrukcji, a tego, kto mówiłby, jak je w istocie oglądać "należy", należałoby, co radzę, najszybciej w muzeum ominąć.

Zatem znałem takiego człowieka, który podchodził do tego, jak dla mnie, stereotypowo, więc i skrupulatnie. Zresztą wyglądał mi na stereotypowo-skrupulatnego typa. Nosił duże okulary, był stary, trochę, lecz nie nazbyt siwy, a gdy mu powiedzieć na drodze "dzień dobry", odpowiadał to samo, lecz niższym, zachrypłym lekko głosem, niewinnym, z pozoru, statecznym ukłonem, wzmagającym doń tym większy jedynie szacunek. I nijak w tym było snobizmu. Elegancki, a nie rzucający się w oczy Pan, istotnie od wielkiej litery. Ot, nikt go nie widzi, a zauważyć go warto. Taki to zbliża się do obrazów, by je tym lepiej dostrzegać, wwierca się w ruchy pędzla, a tak już jest blisko ustami, że jakby miał ten polizać, smakując językiem z uwagą wszystkie składniki farby. Nie spieszy się, każdemu poświęca tyle samo czasu, wychodzi przed północą, a pamięcią o nim jest nabity paragon na bilet emerycki...

Lecz dalej..., a dalej jest wycieczka szkolna, toteż czym prędzej należy uciec ku sąsiedniej sali, tak trzymając kciuki, by, kiedy tę zwiedzimy, z tamtej sobie poszła. Jedyna z nich wszystkich warta zapomnienia i kropki jedynej na końcu. Nic tam się za nią nie kryje.

Co nieco dalej trafia się alternatywka. Jest to jedyny moment, kiedy z własnej woli zapominamy o nudnych, Boże, fatalnie nudnych obrazach. Idąc więc za nimi, lecz po cichu za nią, próbujemy z jej chodu doczytać się, co też robiła dwadzieścia jeden lat temu i czy to aby jakkolwiek wpłynęło na możliwość, by do niej zagadać. Ach, w ogóle wydaje mi się, że wie o obrazach już wszystko, że poświęca im wszystkim tyle tylko czasu, ile im tylko potrzeba. I Boże mój, że ona wie tylko, co myślał Canaletto i że dla niej dowiedzieć mógłbym się każdej jego myśli i w ogóle wszystko..., i wszystko u niej można by zakończyć wielokropkiem... I z serca wykrzyknikiem!
Alternatywka nienachalna, skrojona naturalnie, by zostawić u wszystkich zgromadzonych samców wielką dziurę w obrazach i jedno niespełnione marzenie... Już prawie nie pamiętam żadnego.

Potem kilka par jeszcze. A zawsze miałem wrażenie, że faceci są tam albo z przymusu bezwolnego, bądź też i z własnego właśnie, zabierając drugą połówkę, choć jedynie w ten sposób, by okazać się być, metaforycznie, człowiekiem w płaszczu... i z laską oraz w kapeluszu z wypastowanymi butami i kręconym wąskiem. Snują się oni zazwyczaj pod rękę, więc nierównym szlakiem, jako że, balansując, odbija ich to w lewo, to czasami w prawo, to wszystko zależy, kto mocniej pociągnie...

Dalej kilku snobów w fircykowych sukniach, a w tle studentka ASP kreśli na sztaludze to, co już kiedyś ktoś stworzył. Zazwyczaj mijamy ją obojętnie, to z żadnym w spojrzeniu przekazem, choćby sugestią po cichu, to jedno - zerkając z ukosa, czy kopia jakkolwiek udaje oryginał. A gdyby w istocie, nadal kopia, mamy jej tylko za złe, że choćby rozdwojoną końcówką włosa zasłoniła nam którąś tam setną oryginalną i stuletnią ramę, którą i tak w innym razie zaszczycilibyśmy jedynie za długim mrugnięciem... Jeszcze kilku snobów snobistyczne studiujących przestrzeń na środku sali, w postawie sugerującej poznanie sensu tego zbytku.

Dwie Panie strażniczki przy kolejnej z cieknącą w kącikach ust śliną, ileż można przecież oglądać to samo i słuchać skrzypiącej podłogi! 
W ogóle wszystko, jak spojrzeć, przyspiesza, biegną małe dzieci, ktoś się rozpłakał, inny dostał w twarz, wiązałem buta, a grupka fagasów robi zdjęcie "Narodzinom Wenus" w hdrze, sztucznej inteligencji i adekwatnej dla Wenus rozdzielczości.

Dochodzi wieczór, zamykają muzeum. I w ogóle na końcu chciałem napisać, jak ja też oglądam obrazy. Co tam w nich widzę i za ile bym sprzedał..., i jak bardzo by mi to też nie wyszło, ale po tym wszystkim, co wyżej, trochę boję się do siebie przyznać. Wyszedłbym na fetyszystę, być może, i kompletnego nieuka, którego zresztą interesuje to wszystko..., tylko nie same obrazy.

niedziela, 16 października 2022

141.

Bóg z założenia, jego koncepcja, potrzebna jest ludziom w jakiejkolwiek formie, która zakłada jednak pewne niezmienne założenia. Jednym z nich jest nadzieja, choćby na to, że nie jesteśmy, my, ludzie, jakoby te mrówki stawiane na pastwę butów. Choćby też to, że po śmierci czekać nas będzie nie dość, że cokolwiek, to i jeszcze coś wcale dobrego i że źli poniosą adekwatną nauczkę.

Bóg ma dawać nadzieję, pocieszać, a także obiecywać, ma być więc utylitarną odpowiedzią na ogólne pragnienia, jakby nie patrzeć, strachliwej ludzkości, świadomej swojego końca, a może i nieraz marności. Ma być pogładzeniem po główce, słowami "będzie dobrze".

Z drugiej strony powinien być też, w pewnym wyrażeniu, swoistym etycznym batem, a to, by ludzkość można było trzymać w jakichś moralnych ryzach, a przynajmniej tych, którzy potrzebują wizji smolistego piekła, aby się ku dobru ogarnąć. Oczywiście bat ten można wykorzystać także pod swoje niegodne zamiary (od czego kościół nie stronił).

Jednak... cenię kościół. Oczywiście nie przeczę, że źródłem był cierpień, nieszczęść, morderstw. Zawsze jednak będę przypominał, że, prócz tego, promował Boga, który był i po dziś dzień jest także wielu ludziom, to na otarcie łez chociażby, potrzebny. Czasami wydaje się być jedynym, do którego można otworzyć gębę. I wierzyć, bo przecież na wierze to wszystko polega, że gdzieś tam on nas usłyszał. I dzięki kościołowi, mającemu swego czasu tym większy mandat zaufania, ludzie w jego słuszność, konkretnego Boga, wierzyli. I wierzyli przy tym często, że nie są na świecie tym sami, zupełnie oddani obojętnym losom. Że ktoś gdzieś tam ich kocha, życząc jak najlepiej. I że po prostu kiedyś "będzie dobrze".

Natomiast z politowaniem patrzę się na ludzi z typowego "New Age", to jeden z wielu przykładów. Są niby, w moim rozumieniu, tak przeciwni religii, a sami mają najczęściej pod wiarę wziętego Boga, bardzo w gruncie rzeczy chrześcijańskiego, z tą różnicą, że wykastrowanego z kwestii, które im się w nim nie spodobały, zatem nie były praktyczne, dając tego finalnie utopijną wizję. Założenia jednak pozostały i u nich te same, więc pocieszający ojciec, obiecujący krainę ambrozji, kochający ludzkość, słyszący każde nasze słowo, miłość, dobro, motylki, "będzie dobrze" itd.

wtorek, 11 października 2022

140.

A działoby się to i w latarniach, i późniejszą nocą. I weźmy w dodatku, że na nocnej linii, więc "całkiem" po ciemku. Pomijając niepotrzebne, a i nudne wstawki (kto ogląda te wstępy?), chodziłoby o grupowe porno w autobusie, to i z grzybami, LSD wraz z lepszym też alkoholem, ten mieszać miałby się po czasie, to i sam ze sobą, z wyuzdanymi okrzykami nad esencją i sensem hedonizmu.

Kierowca, by nie czuł się, jak zwykle to bywa w tych filmach, zbyt samotny, zostawiając kierownicę w opiece jednej tylko ręki, miałby w kabinie swą alternatywkę. Ta, oddając się wespół oralnym uciechom, podsuwałaby mu co przystanek kreskę fety do popicia schłodzonym spirytem (korzystając z lodówki na wyposażeniu). A leciałby u nich "Jak minął dzień" Krawczyka, w kabinie pasażerskiej przygrywałyby na gitarach zaś nagie cyganki.

Twistem fabularnym mógłby być, to gdzieś w połowie linii, kontroler biletów, kończąc na vipowskim miejscu, więc z przodu, z azjatką na twarzy.

Wesoła ta, skoczna gromadka spotkałaby na krańcu instruktora ZTMu, który sprawdziłby, czy oby kasowniki są dziś wyłączone, a widząc, że w istocie, uśmiechając się, kontent, rzuciłby na końcu moralną pogawędkę nad szkodliwym, smolistym, a i korkogennym działaniem prywatnego transportu. Byłby to bowiem dzień darmowych przejazdów, jak i sam film przy tym promujący komunikację publiczną.

czwartek, 1 września 2022

139.

Czy istnieje coś, proszę Państwa, ważniejszego od samej miłości? Oczywiście, jak sądzę, większość wszelkich rzeczy, a już z pewnością i takich, na które przyszło nam w życiu uczciwie zarobić.

Bo cóż uczciwego jest w samej miłości? Ot, nic, ta przychodzi do nas znikąd jakby, czy zasłużyliśmy na nią, czy całkiem odwrotnie. Nie pyta nas o pieniądze, w zasadzie nawet, czy kiwnęliśmy o nią choćby jednym palcem. W tej kwestii jest całkiem milcząca. A choć wydaje się największym, co nas tu spotkało, najważniejszym, co stąpa po ziemi, ochłońmy. Wydaje się, pierwsza lepsza Toyota, na którą musieliśmy po nocach pracować, więcej będzie warta, jako że poświęciliśmy na nią swój kawałek życia. Co ma wartość zaś większą jakkolwiek od niego? Czy naprawdę to, co pojawia się nam za pstryknięciem palca, jakoby z kosmosu? Zresztą, cóż moglibyśmy więcej jeszcze czemu oddać?

Idąc dalej, za miłość też zresztą można się poświęcić, pielęgnować, w końcu obudowywać, lecz wszystko to, jak uważam, jest dopiero po niej, i z niej też dopiero wynika, jak i z naszej ku rozwoju jej pracy. To jest wartościowe, a to moim zdaniem, i to też, że wówczas w niej jakby jesteśmy. Stajemy się nią, pracujemy na nią, wkładamy w nią, jak wyżej, większą, i większą coraz cząstkę życia, by po czasie dać i większość może, a w końcu, świadomie, też całe. Nie jest ona już czymkolwiek dla nas - wielkim, onieśmielającym, z motylkami w brzuchu, w których by przyszło na dobre utonąć, za które się w chwilę straceńczo poświęcić (jakby były i życia coś warte), z którymi w końcu to jedno nas łączy, że właśnie nas to, nie innych jedynie oplotły. Jest czymś, na co zasłużyliśmy, jak sądzę, co mamy świadomie, może to niezbyt oczywiste porównanie, jak samochód, który nie za setki tysięcy sprezentowali nam rodzice, lecz na który, a choćby za kilka tysięcy, sami mogliśmy zarobić. Jest więc to nasz samochód i podobnie nasza wówczas będzie miłość.

Nie wydaje mi się, by fakt pojawienia się jej jedynie, bez dalszych za nią śladów, niósł za sobą coś więcej, niż samą euforię, ekstazę, magię, być może, lecz całkiem bez wartości, którą zdobywa ta z czasem. Dla której tracimy głowę, topimy się, zapominając, że z początku nie więcej jest, niż wielkim, pustym postumentem, w którym się zadufaliśmy, bo nie przyszło nam widywać podobnych na świecie, a ten właśnie, na domiar - ma być tylko dla nas. Boże, to ten samochód za milion tysięcy! Gotowiśmy zaraz rzucić dla niej wszystko, włożyć całych siebie, zostawić przyjaźnie, które budowaliśmy przez lata, pieniądze, jakby dotychczasowy czas nasz w ogóle już nie miał znaczenia, a tyle nam nie wystarczy... to w strachu, że zaraz odejdzie. Cóż to, jak nie fascynacja ciem światłem, szczególnie takich, co światła były tym bardziej spragnione? Równie dobrze możemy rzucić kredytem na z marzeń wyjęty samochód, zostawiając te przeszłe śmierdzącym odłogiem. I płakać, jak potem nie wyszło...

Miłość to najbardziej zwodniczy dar, jaki przyszło nam z życia odebrać, obnażająca zgłodniałych jej ludzi, jak nasz też szacunek do siebie. Sama w sobie, uważam, nad wyraz uboga, jakby forma tylko, nabierająca tym większej wartości, co z nią i po czasie - z samymi też sobą zrobimy.

poniedziałek, 29 sierpnia 2022

138.

Jakie wyróżniliby Państwo formy pasożytnictwa psychicznego między ludźmi? To z własnego doświadczenia, jak i z przemyśleń w tej kwestii.

Ja wymieniłbym od siebie takie dwie przynajmniej, które współistnieć często mogą wzajemnie w symbiozie, a w takim wydaniu, że jedna osoba raz jest pasożytem, to wobec drugiej, a raz też na odwrót - ofiarą.

Więc idąc do rzeczy, pierwszą taką osobą może być ta z uczuciową dziurą, zatem z brakiem poczucia wartości, przede wszystkim miłości, której potrzebuje, to jedno, a której nie może nijak znaleźć w sobie, szukając, bezwiednie zazwyczaj, u innych, to karmiąc się cudzą uwagą. Żebrząc o nią, poświęcając się, w końcu męcząc, to szczególnie osoby, na których faktycznie tej osobie (pasożytowi) gdzieś w środku i szczerze zależy. I których nie chce w żaden sposób skrzywdzić, co prawda, lecz jednak - żywić się musi ich, jakoby to nazwać, energią, wolę - uwagą, stosując często, choćby i bezwolnie, psychologiczne ku temu metody np. sprawiając, by druga osoba, zatem ofiara, odczuwała wyrzuty sumienia, że zbyt mało poświęca jej czasu, przede wszystkim siebie, że mogłaby starać się bardziej i bardziej, a to już w zasadzie bez końca. Bo głód miłości, uwagi, wynikający z własnej pustki w tej kwestii, nie uważam, by zostać mógł jakkolwiek zaspokojony. Osoby te uzależniają drugą od siebie, choćby miały najlepsze intencje, a i były wymarzonymi z charakteru ideałami (może być także na odwrót). Oplatają w sieć swoją ofiarę, powoli sącząc z niej soki, a by ranka nie skrzepła, wtłaczając poczucie winy, że mogłaby przecież dać więcej. W istocie to istny wampiryzm.

Drugi rodzaj pasożytnictwa, jak sądzę, a będzie ich wiele, choć te już dla Państwa zostawię, to osoby żywiące się fascynacją wobec drugiego człowieka, idąc dalej - już całego świata, poznając go na nich w zasadzie. Nic to wcale złego, o ile, jak sądzę, będzie transparentne. Jeśli zaś nie, będą z ludzi czerpać, doświadczać ich, smakować bez tych całkiem wiedzy, nie zastanawiając się, że ci mogą mieć wobec niej zupełnie inne, poważne często zamiary. Zatem zwodzą i kłamią siłą rzeczy, a nie wątpię, że bezwiednie nawet, doświadczając na nich samych właściwie swych odczuć, uczuć, emocji, ucząc się ich często po raz pierwszy, poznając, to nie mając pod siebie jeszcze wytyczonych pojęć, jak "miłość", "zauroczenie" choćby, rzucając nimi bezmyślnie. Po czym nudzą się taką osobą zupełnie, kiedy po czasie jej smak się powtarza, zostawiając ofiarę, biegnąc radośnie smakować co kolejnych ludzi, uczuć, emocji, by uczyć się także na reszcie, pojęcia dalej nie mając o kanibalizmie, który zostawiła, nie mówiąc już wcale o zgliszczach, jeśli ta druga osoba by głębiej w relację tę weszła. 
Jak mówił to raz Mały Książę, istnieje fundamentalna odpowiedzialność za to, co się oswoiło. 

Nie trudno połączyć tych dwóch pasożytów. Gdzie jeden ssać będzie, niekochany, uwagę, wodzony słowami miłości, które w jego ucho sączyć będzie z kolei ten drugi, czerpiąc fascynację z pierwszego, poznając i ucząc się na nim, o ile jakkolwiek ten będzie ciekawy. I, jak wyżej, do czasu. Potem jeden, znudzony, odejdzie pożerać już innych, a drugi... drugi właściwie to samo.

Co warto podkreślić, a co już to często robiłem, tacy ludzie nijak, jak sądzę, nie są potworami, robiąc to często i bez świadomości - siebie, swoich zachowań, problemów, uczuć, co wynikać by mogło z wychowania, przeszłości, na której fundamentach kształtować się mogła psychika.

Nie wątpię, pasożytów o wiele jest więcej (stąd właśnie powyższe pytanie), być może sami takimi jesteśmy. Analizujmy więc siebie, obserwujmy wzajemne relacje, ludzi i to, jak mrugają powieką, by bardziej co rusz to być ich, jak też siebie świadomym.

niedziela, 28 sierpnia 2022

137.

Zastanawiając się nad utylitarnością Pana Boga, dotarłem do przepięknego mi zestawu LEGO, dokładnie nr 21318. Mam nadzieję sobie taki kupić, to głównie dla jesiennych liści.
Chciałbym na nim skończyć, to "na żywo" nawet, to jest na środku piaszczystej pustyni - w nocy, z długim za rękaw teleskopem, jabłkowym sokiem i "Edenem" Lema - obietnicą pod gwiazdy rakiety..., o tym nieco później (Ach, i dajmy spokój z ujemną temperaturą, bo przecież, po prawdzie, to wcale nie żyję.).

Bo dalej byłby pomarańczowy wschód, by w dali znów, to już pod horyzont, stał tam mój pierwszy samochód, niedosięgły, choć wówczas by palił (zwykł jeździć przy ładnej pogodzie). Mam nadzieję przynajmniej, że się dla mnie zjawi. Sądzę, mogłaby być to wizja pośmiertnego czyśćca, bo też nie byłoby tam ani jednego człowieka, prócz mnie jedynego. Boże, i tych mi co bliższych. I żadnej mi miłej istoty.

To wówczas bajałbym, tworząc wyimaginowanych, wyidealizowanych ludzi, na dobre sięgając szaleństwa, przyjaciela, haremu co lepszych mi "dziewic" - to wszystko w niebieskim pokoju, przy obrazie morza - w moim domku na drzewie - musiałby wisieć ten obraz. "Brandy, jesteś cudowną kobietą i byłaby z Ciebie żona, ale marynarza wybranką może być jedynie morze i dla niej poświęcił swe życie." Potem kolejny łyk soku. I zielone liście, bo właśnie w tym zestawie liście można by zmieniać.

Marząc o jednej osobie, prawdziwej, myśląc, jak wyglądały banany (zupełnie ich tutaj nie znoszę), brałbym kolejny łyk soku od szczęśliwej tu ze mną, wytatuowanej murzynki. Chcielibyśmy zapalić światło, bym mógł się na dobre jej przyjrzeć. I wówczas, tak być by mogło, na włączniku siedziałaby ćma, nie cierpię tych nocnych motyli. Uciekłbym, wypatrywać rakiety. Samochód majaczyłby w dali, a fikcyjna (nie pamiętam, która to była dokładnie) niosłaby kolejny już karton jabłkowego soku (Boże, ale ileż można!) z żółtymi od zestawu liśćmi.

sobota, 27 sierpnia 2022

136.

To działoby się zachodem, bo tam patrząc, chowamy ukryte marzenia. Pewien radziecki urzędnik wracałby wówczas z roboty, och, a ciężkiej roboty w spoconych od lata półbutach. Rzuciłby neseser, z niepamięci (weźmy pod uwagę ramy czasowe materiału) włączając zza rękawa zdobytego "Kubusia Puchatka" - na magnetowidzie. Jak na film erotyczny przystało, właśnie teraz nadchodzi do kulminacyjnej części. Zatem mężczyzna pedantycznie zdejmuje skarpetki, składając wnet spodnie pod kancik i już, już wnet mają to robić (Mężczyzna powinien posiadać też, nielegalnie, miód jako erotyczny rekwizyt.) pod ucieszne melodie Stumilowego Lasu...

Wtem wnet to na ekranie, miast grubiutkiego misia, pojawia się oko z powieści Orwella, nakazując robić to i przed ekranem, i do melodii sowieckiego hymnu... W pokoju rozlegają się potężne uderzenia trębaczy... W oczach dwojga wzmaga się bunt i cierpienie, czego seks jest tylko pruderyjnym, z musu zmumifikowanym wyrazem.
Wówczas, to koło dwudziestej minuty, wchodzi wcale... nastolatka, w makijażu, rzucając zachodnie stringi na ekran, namawiając ich do w trójkącie frywolnych perwersji (Puchatek leci z jej magnetofonu w formie audiobooka czytanego przez Krystynę Czubówną.).

Na końcu wpada milicja obywatelska, a nie mogąc powstrzymać się od wezbranej w nich huci, najpierw gwałci ich wszystkich, po czym, równoprawnie, to kulką w łeb, zabija (oczywiście to w ramach konwencji sztuki). Ci także w kolejce muszą zostać przez co wyższe to służby ubici, jako niewierni, nie mogący opanować rozchełstanych weń rządzy. Bo jedna jest tylko wybranka - matka, ojczyzna nasza, której przysięgaliście być wierni, po wszelkie już czasy.

Film, przy wynoszeniu zwłok, kończy się przepięciem, spowodowanym kopulacją dwóch białych gołębic na drutach. W wyniku tego na ekranie ponownie leci zachodni niesworny niedźwiadek, śpiewający o mocy przyjaźni. To jako zwiastun nadziei na bezpieczne, nieskrępowane seksualnie jutro.

piątek, 26 sierpnia 2022

135.

Mój drogi Czasie,

przepraszam, za często Ciebie nie widzę. Jesteś tu, patrzę..., naraz wszystko znikasz. A choćbym widział, jak dawniej, nic z tego już nie wynika (choć czasem myślę, za mało Cię fakt ten obchodzi). Mój samochód zgasł, a moja miłość życia..., nieważne. Mój drogi Czasie, zapomniałem nawet, jak było w przedszkolu. Chciałbym, a w zasadzie... mógłbym się teraz po cichutku napić, najlepiej jabłkowego soku, to pod drzewem, i żebym zobaczył staruszka, starą rakietę i mojego misia. I, Drogi Czasie, mógłbym tak godzinami. Mam nadzieję spełnić kilka marzeń z życia. Choć dziękuję Ci za te, co przyszły.

Że nie dałeś na zawsze się w coś przyzwyczaić. Że cofnąłeś ręką, i wszystko zniknęło. Że musiałem z Tobą zaczekać pod drzwiami, choć z Tobą szczególnie nie lubię. Że dałeś w swój rękaw się szczerze wypłakać, choć miałem pod nosem chusteczki... Że wszedłeś, by potłuc mi zdjęcia...
Pamiętam drzewo, na które się wspiąłem, choć zwykle to nic nie pamiętam. I bardzo kiepsko się uczę. Mój Czasie, choć, musisz przyznać, jestem niezgorszym wcale filozofem. I wcale najlepszym poetą. 
I, proszę, pamiętaj jeszcze, że nie lubię ludzi. I dni, jak powyższe się zmienia.

Szczególnie dziękuję, że jesteś. To nonsens, życzę długiego Ci życia. Pamiętasz mnie lepiej ode mnie (i ja Ciebie również pamiętam). I nadal tego się boję. 
Dziękuję Ci za przyjaciół. I za twą niemą opiekę.

Szczerze dziękuję, że jesteś, że się nie lubisz odzywać. I że się nigdy nie zmienisz(?). Przyjdź do mnie w czas w moim świecie, to z czasem. A kiedy (kiedyś) odejdziesz, to pozwól się jeszcze pożegnać.

I wiedz, jesteś prawdziwy dla mnie niebo bardziej, niż wszystko co inne na Ziemi.

wtorek, 23 sierpnia 2022

134.

Zapewne nieobojętną jest Państwu historia, historia moich Grubasów. Tak, to ci od Alicji, choć dzisiaj zupełnie już w różnym wydaniu. Zarośli, a stali się tak nieprzyjemnie śmierdzący, że kończąc w tym świecie, wygnani przez Krainę Czarów. I grubsi też ponad miarę, a to już na pewno, nie tak gładko pod włosek wyanimowani. Lecz jedno, że świecący dalej od kleistego we wszech miejscach potu. Tak jeden najlepiej przeważnie leżał na zepsutej, więc złożonej na wieki wersalce, drugi zaś dychał, czerpając w swych fałdach powietrza - obok, na biurowym fotelu. W zasadzie niewiele oddechów Grubasom zostało, to pośród kałuży z ich potu. Jakby ktoś przyszedł, skwitowałby, pewne, - Cóż za ohydne grubasy! A jeden to nawet palcem dużym u nogi pukał w przeschłą na podłodze - na wpół rozpuszczoną landrynkę. W ogóle większość tam wszystkiego się do siebie kleiła, że nic, jak zaręczam, nie miało opuścić już miejsca.

Jedyne, co było z grubasów, to rozum niespożyty pracą. A o czym myślały grubasy? Myślały o młodej Alicji. To często, a w zasadzie - odkąd zapomniały chodzić, to całkiem myślały już o niej bez przerwy. Alicja chodziła po domu, krzątała się zewsząd, na głowie i w kuchni. W łazience i w drugim pokoju (zapomniałem w zasadzie, jak on właściwie wyglądał). Naraz nurkowała do jednego głowy, to kupić mu śmieszny melonik, to żeby wyjść zaraz i podnieść, i wsadzić do ust mu sklejoną z podłogi landrynkę (i nigdy się to nie udało, bo była sklejona za mocno). W zasadzie, czego nie mogła Alicja - opuszczać grubasów mieszkania, ale, ale... przecież - tego też nigdy nie chciała. Była Alicją grubasów. I resztę, co sobie Państwo wymyślicie, z pewnością też miało swe miejsce.

Ach, te kochane grubasy...
Brzydota, ohyda, i zupełnie nie spostrzec mi było, jak zaczopował się jeden w bezdechu i który w zasadzie z grubasów. Jak zapomniałem o dużej literze w imieniu?! W imionach grubasów. No jak, bo, pamiętam, że mieli ci jakoś na imię...!
Nieważne, bo kogo obchodzą grubasy.
Wiadomo jednakże, ostatni miał zdechnąć tej nocy. To krztusząc się chrupkiem w swej myśli, skrzywił się naraz, spadając z fotela, a może to grubas z wersalki..., otwierając, jak wszystko w tym domu, sklejone od potu powieki, i kwiląc ochryple Alicję. Och, Alicjo...
...

Zbudzony we względnie ohydnym nastroju, podrapał się w brodę, dreptając powoli na wagę. Schudł dobrze i setny kilogram, czepiając się już niedowagi. Rozwinął okno i ujrzał zaczarowany świat - nie pamiętam, jak ten dokładnie wyglądał... Grubas... Ubrał się w nową koszulę, był zawsze przygotowany, i pacnął zaczarowany budzik (budził go zawsze przed czasem) - i przypominał Alicję. I minął w złoto oprawione zdjęcie, zdjęcie ze złotą Alicją. Musnął. I sprawdził też skrzynkę na listy, pusta (Och, grubasie...). Założył nowiutki kapelusz i dreptał już w słońcu do pracy.

poniedziałek, 22 sierpnia 2022

133.

Chciałbym Państwu opowiedzieć dziś trochę, to w mojej opinii, o niezależności. Otóż sądzę, że większa część osób, o ile poszczycić się mogłaby jakąś, jest ta przeważnie nabyta, wyuczona, choćby nawet tak leciutko, pomału, że w napływie czasu - niezauważenie. To szczególnie osoby, dla których ważna jest niezależność, które ją podkreślają. W takich właśnie, jakby za instrukcją, niezależność jest najbardziej chwiejna i, jak sądzę, nigdy nie będzie do końca już oczywista, o ile napotka człowieka, któremu zaufa. Ten będzie bawić się mógł, to także tylko sądzę, tą niezależnością bez reszty. Oczywiście może się okazać też dobrym człowiekiem, próbując stabilizować ją na sobie tylko samej, ale o tym nie teraz. W każdym razie, niezależność taka jest nader plastyczna.

Widziałem raptem jedną osobę przez chwilę, u której, jak sądzę, niezależność mogła być wrodzona. Wydaje się wskazywać już na to w rozmowie i w tym, że ta jakby zupełnie nie zdawała sobie z tego sprawy, a sama niezależność była dla niej całkiem oczywista. Nie dąży do niej, nie wskazuje jej sobie, być może nawet nigdy nie słyszała o takim pojęciu. Coś, jakby świetny malarz, który nie potrafi nazwać i rodzajów pędzli. Właściwie takie miałem przeważnie wrażenie, mówiąc z tym człowiekiem, jakby nie znał zupełnie takiego pojęcia. Najczęściej ciągnie on pozostałych i słabszych, i sprawy sobie z tego nie zdając, coś jak kometa ma świetlisty ogon, tak ten ciągnie za sobą, bezwiednie najczęściej, ogon z fascynacji, fascynacji sobą - to tylko przez innych, z siły, niedostępności, fascynacji, jak wyżej, tym wszystkim. A fascynacja ściąga wszelkie ćmy i inne tałatajstwo z okien. Tak snują się za tą osobą rzędy spragnionych uwagi samców i samic wszelkiego pokroju i koloru skrzydeł. Och, odezwij się do nas. Choćby pięknych, to zależnych, bezwolnych całkiem, które taki ktoś, tylko gdyby chciał, mógłby wykorzystać pod włos na produkcję jedwabiu (choć ten jedynie robią gąsienice), i tylko dla swojej osoby. Tak właśnie myślę. 
Fascynacja, a w zasadzie ta otoczka, którą na sobie mają - raz, że utrudni, by ktoś je na dobre poznał, co tylko przydać może bezpieczeństwa, jak i samotności. Bo obecnością nie mogą być przecież ciągnące się bez pomysłu ślinianki (Och, odezwij się!), to jeszcze nie wynika jedynie z niezależności wrodzonej. Bywa i także z nabytej, jak myślę, trudna do rozróżnienia, a często podobnie silna, lecz, jak wyżej, i co jedynie uważam, czasowa, w zasadzie zależna od czasu, zależna w końcu od wszelkich tych ciem i zależnych robaków, ciągnących w ciemności do światła. Od ich stosunku, słów, w końcu wszystkich dla niej ustawień jej gwiazdek i świata, i wszelkich owadzich skrzydełek. W ogóle niekoniecznie jest tak, że taka osoba z niezależnością nabytą i podpartą światem będzie lgnąć do kogoś, na pewno nie na stałe, ostatecznie wracając do siebie. Jak ślimak, by wyjść na powrót do konsumpcji świata, jak liścia, modląc się, by nie był trujący. Ostatecznie jest bardzo plastyczna, ale jednak do siebie się chowa. To już bardzo dużo.

Zatem, zachęcam Państwa, obserwujcie ludzi. Obserwujcie siebie. I bądźcie siebie świadomi (Ale, broń Was Bóg, nie z tego artykułu, o czym niżej. Jeśli już od kogoś, proszę, nie ode mnie.). Wracajmy, więc czujcie ich, patrzcie, jak ruszają rękami. Co czujecie, przebywając z nimi, jak się wysławiają, jak poprawiają włosy, kichają, to nawet nie znając imienia, zaręczam, że po czasie będziecie w miarę porządnie znać instrukcję, jak najczęściej myślą, na co są podatni. A większość, zdecydowanie większość podatna jest na uwagę, odpowiednio do potrzeb skrojoną. Obserwujcie, czy nie ciągną się za Wami rzędy, które trochę nazbyt potrzebują Państwa obecności, albo inaczej, czy Wy też do nich nie lgniecie. Niezależność to rzadki dar i równie rzadko można się jej nauczyć, choćby będąc tej pewnym. Niezależność, źródło siły w sobie, karmienie się z siebie. Bycie swoim źródłem, światłem! Jejku, jest tyle określeń, że nie wiem, co bardziej prawdziwe.

Najśmieszniejsze jest, że może prawdziwe nic nie było wcale! Wszystko to mogłem zmyślić na poczekaniu. Mogłem dodać na końcu, że są Państwo starymi duszami, by przydać Wam trochę wartości z pewnością, że do mnie wrócicie. Kalumnie! I nic tu z prawdy nie było. Nie chodziło, proszę Państwa, mi tutaj o prawdę. Zaciekawiać Was jedynie chciałem złożonością takich obserwacji, choćby i grama w nich prawdy nie było, nieważne. Twórzcie swoją psychologię i może kiedyś tę prawdę znajdziecie. Ale, proszę, nie wierzcie mi w to na słowo. Sprawdzajcie, tym bardziej, wychodząc na spacer, obserwując ludzi.

A jak niezależność zdobyć? Być może akceptacją tego, że nigdy jej tak naprawdę do końca nie będzie. Nie urodziliśmy się z nią. Że kiedy jesteśmy smutni przez kolejne trzy lata, jakby bez powodu, bardzo jest możliwe, że już zawsze tacy zostaniemy. Często smucimy się nawet z tego, że jesteśmy smutni. Boże, że nikt nas nie kocha itd. To może być nawet i prawda. Większość nosi za sobą te tak obszerne problemy i standardowe dla świata. I gra sobie sama przed sobą, wyobrażając siebie śpiewających na wielkim koncercie. A potem nie potrafi tego udawania, to znowu - przed samą sobą zaakceptować, twierdząc, że taka jest ona sama. Że tak, nie inaczej wygląda, że leży na łóżku pod kocem i sobie to wyobraża, i jakby to było coś złego. To wielopoziomowe wyparcie. Nie mam pojęcia, można od tego by zacząć. Bo paradoksalnie, szukając niezależności, zaświadczam, nie zdobędziecie jej Państwo. Nie jest ona, jak modliszki, co w Polsce podobno mieszkają. Na końcu i one może by przyszły do światła. Tak czy inaczej, powodzenia. 

Gdyby ktoś kiedyś coś zaobserwował, mówcie o tym ludziom, dodając najlepiej, by sami na siebie patrzyli, to łącznie ze swoim kichnięciem. To najważniejsze, co chciałem Wam tutaj powiedzieć. Pal licho, co wyżej, niezależność, przynajmniej w wydaniu, o którym bajałem.

sobota, 20 sierpnia 2022

132.

Chciałbym poznać człowieka, co kiedyś, jak mi wiadomo, zajmować się miał teorią - niczego innego, jak właśnie samiutkiej teorii. W zasadzie... nie tyle poznać, co usiąść przy nim, gdy kręcił się na swym fotelu... - jak co dzień, myśląc nad kwestią w pracowni. Była ta w ostrym świetle, aż takim, że zbyt ostrym dla mnie albo przyświecana naftą, wabiącą bezdomne koty i wszystkie co większe ćmy z miasta. I wziąłbym kawę do ręki, i słuchał w nabożnym milczeniu. On oczywiście w ogóle by do mnie nie mówił, a kreślił coś na, i teraz albo na zwykłym, czystym i białym pod włosek lub na pożółkłym, w każdym razie na zgiętym, czerpanym papierze. Po czasie i ja zapewne zacząłbym się kręcić.

To byłby właśnie ten wielki, wiekopomny dzień, w którym pewien pan, to z trzeciej uliczki, zapomniał domknąć swój sklepik, przez co włamali się do niego rabusie. I to właśnie też była ta dokładnie noc, w której pani sąsiadka z przeciwka nie mogła zasnąć w swym łóżku, więc pobiegła nie spać na łóżku sąsiada.

Chociaż On..., On tylko, On nigdy by tak nie zakończył. Nie zwiodły go miauczące koty i trzaski mięciutkich skrzydełek. I tłuczone szkło, przecież - i krotochwile też nawet. I, Boże, mój Bóg ze skrzypiącego fotela... Uniesiony tą chwilą, wstałem naraz, siadając po chwili speszony. I to go nie oderwało. Do tej pory zdążyłem się nawet ożenić. Mieć syna i zasadzić drzewo. I spytać, czy jestem mężczyzną - i nic mi nie odpowiedział.

Że miałem już zajrzeć do jego karteczki... Spojrzał wtem na mnie! Spuścił głowę..., pisał. Zrobiłem jeszcze swoją kawę, wracając na krzesło po wszystkim, słuchając, jak miałem, w milczeniu.

piątek, 19 sierpnia 2022

131.

Bardzo lubię...

...kaktusy - to rośliny niechcianych pozorów. Coś jak gołąb, nielot albo kolor szary (najbardziej z nich wszystkich doceniam gołębie). A wystarczy spryskać je wodą z daleka, to głównie takie z białymi włoskami, by spojrzeć, jak szanują każdą z danych kropel. A dalej właśnie wystarczy popatrzeć na kwiaty, równie delikatne, chwilowe (nieprzypominające), to też, by na co dzień, kalecząc się o długie jego, wystające kolce, nie myśleć za bardzo po łebkach.

Zatem z roślin w raju szczególnie zasiałbym kaktusy. To, by straszyły, że to nie on wcale, i bym miał święty spokój, i pełno dla siebie miejsca. Spałbym pod wielkim kaktusem (takim rozłożystym, by dodawał cienia).

130.

(Na podstawie faktycznej historii.)

Musisz wiedzieć, jak często w godzinach wieczornych, bo zaraz po pracy, można spotkać w kawiarniach gro przepięknych ludzi. Ot, kiedyś na przykład spotkałem jednego z takich. Siedział tuż obok mnie, a kiedy chciałem go trochę po cichu podsłuchać, nie mając nic lepszego do roboty, ten kiwnął mnie do siebie, i opowiedział historię...

"Musisz wiedzieć, że w dawnym czasie istnieć miała sztuka zaklinania dowolnych przedmiotów, choć najlepiej tych właśnie, z którymi sam właściciel posiadał sentymentalne uczucie.
Istnieli bowiem całkiem utalentowani wyrobnicy w tej kwestii, a jeden raz szczycić się miał nawet, jak to raz zaklął duszę wojownika w sztylecie. Ten po samej śmierci kazał podarować go swojej ukochanej, że gdyby dojść miało do grożenia jej życiu, nóż pętać miał ciało, w pień wyżynając jej ręką każde zagrożenie.
Pomysł ten, jako lukratywny, podłapali zaraz wszyscy inni, zarówno zaklinacze, jak i wszelkiej maści romantycy, na tym kończąc, że w kilka chwil później wszystkie niemal i ważne dla kogoś ostrza tuż po śmierci nosić miały już dusze rybaków, poetów i innych wątpliwych w tej roli.
To wszystko było do czasu, gdy pewnego razu zaklęty scyzoryk jakiegoś zeszłego od głodu poety, podarowany został na jego prośbę którejś kurtyzanie. I w chwili zagrożenia, wodzony duszą samego artysty, wypalić miał bez kontroli w nią samą, tnąc tę na równe plasterki. Warto bowiem wiedzieć, że bycie zaklętym w jakowymś przedmiocie, pozwala na zachowanie tylko części władzy, będąc w cudzym ciele, co przy nieopanowaniu sztuki, jaką była przecież sama walka mieczem, niechybnie kończyć się mogło bezmyślną tragedią."

Tu skończył opowiadanie, że było ciemno i że skończył się sok jabłkowy, a że dalej mówił o jakichś zwykłych całkiem możliwie mi rzeczach, na których się również nie znałem, wstałem z czasem, a po pożegnaniu odszedłem w milczeniu.
Nigdy go już nie spotkałem, choć też w innym czasie przyszło mi rozmawiać z prawie równie w ten deseń przepiękną mi panią, to wracając raz z pracy do domu.

wtorek, 16 sierpnia 2022

129.

Bateria, a to całkiem proste. Jakby świat pełen głodomorów, do którego i ja się na dobre zaliczam. Choć sądzę, niczyja to wina, kiedy jest się głodnym, ale po kolei...

Wierzę, a choćby nie udało się to mi już, że ktoś mnie tu kiedyś przeczyta, a gdybyś odnalazł to w sobie, że walczyć też będziesz o siebie, co życzę, z najlepszym to możliwym skutkiem. Dziś - nie mam pojęcia, czy jest to w ogóle możliwe, jak zabrać się za..., jak uporządkować, mieć nadzieję chociaż... Lecz w to także wierzę, jakkolwiek by ze mną nie było, że tylko, być może, - jest to jedna z tych rzeczy, a rzeczy tak wielkich, na które warto poświęcić swe życie. Teraz od początku...

Co uważam, potrzebujemy jeść. Karmić się, a jak zwać to, energią, to prócz materialnego pokarmu. Może jest to szczęście, siła życiowa i powód do życia. Nazwijmy to więc po swojemu. Więc, dla skrótu, energia, wewnętrzna, a zbawiony jest ten, kto na drodze wychowania, zdrowych relacji, na drodze samego siebie możliwe jedynie - zdołał odnaleźć ją w sobie. I z siebie ją tylko posiada. Jakby źródło miłości w swym sercu, a takie skrojone pod swoje. Tak czy inaczej, warto by siebie pokochać, jak niżej.

Jestem głodny. I kocham, choć to duże słowo, za duże być może, uwielbiam uwagę. Jako że, tu już odpowiednie, nie kocham dziś siebie. Choć szanuję, nie bywam człowiekiem szczęśliwym. I nie widzę swego szczęścia w sobie. Lecz zwykłem przyjmować, jak pokarm zewnętrzny, więc snując się, wypatrywać przychylnych mi osób. Co na mnie się spojrzą serdecznie, jak również poklepią, a i słowem wesprą, ze szczęścia potrafię już płakać. Jest bardzo piękne, kiedy ktoś cię widzi w brudnym tym, nijakim świecie bez osoby. Który mija cię martwy, choć płaczesz, jakby nigdy nikogo nie było. Uwielbiam, jak mnie ktoś widzi, jak wychodzi z zewsząd, z szaroburej mazi, podchodzi, podając mi rękę. A potem wskazując swój świat... To dla mnie coś bardzo ważnego, zbyt lekkie to określenie. Zatem i swój świat komuś chciałem też kiedyś przekazać.

Uwaga bywa tym lepsza, pochodząc z ważnych ci ludzi. Nie wątpię, że większość z niej, choć smaczna, nie trafia do serca, ostatecznie będąc całkiem obojętna. Lecz i w to nie wątpię, że, jak czuję, mogłem się zakochać. A choćbym kochał jak najbardziej mogę, kochał całkiem szczerze, jestem głodny. W istocie, to przerażające, lecz szczęścia, miłości nie czując do siebie, tym bardziej tylko łaknąć uwagi będę najważniejszej dla mnie, dającej mi siły, spełnienia i mocy. Zatem, choć nie chcę, prosić będę mimowolnie o nią tę drugą, ważniejszą osobę. Prosić mimowolnie i całkiem po cichu. Nie wątpię, że nieświadomie. Pisząc, rozmawiając, jakby pająk w sieć, oplatać ją w smutek i poczucie winy, a to, by uwagi, jakby ożywczego soku, pić coraz to więcej, lecz nie aż tak dużo, by tamtej na dobre zagrozić. Toż to dopiero wampiryzm! Zwykłe pasożytnictwo. Co widziałem, że druga osoba wówczas, w miarę dawania uwagi, kiedy ja promienieję po miesiącach, jak jej nie widziałem, stacza się w całkiem mi równą, ciemną coraz przepaść. Dokładnie opleciona, wysysana zbyt rychle po tak długim czasie, aby i za szybko nie nabrała siły.

Brzmi to, jakby przyszło już tylko umierać. Nie spodziewam się także, że prędko, w ogóle nad tym zapanuję. Nawet nie wiem, Boże, jakbym miał to zrobić. Lecz to także czuję, i wiem, że potrafię kochać. Zupełnie i pięknie, jak i całkiem szczerze. Niezależnie od wszelkiego celu, tak bardzo, jak piękna potrafi być miłość.
Choć gdzieś z zewnątrz jednak nadal jestem głodny, myślę o jakimś pokarmie, o sile do życia. Co więc mogę, unikać najważniejszych osób. Choćbym nigdy miał ich nie zobaczyć, szukać mocy w sobie, najlepiej to jeszcze dla samego siebie.

Na pociechę, nie jestem złym człowiekiem. Jeśli czyta osoba mi podobna, tak samo bym o niej też sądził. Nie jesteśmy złymi ludźmi. Nie jesteśmy potworami. Głodnych osób jest tu bardzo dużo, a nie jest ich winą, że takim się świat im ukazał. Nie jest prawdą, że one nie potrafią kochać.
Artykuł ten nie jest skończony - dla nich i dla siebie. Uzupełniony będzie, jeśli tylko cokolwiek z tym zrobię...

poniedziałek, 15 sierpnia 2022

128.

Smerfy... - są idealnym przykładem niezmiennie życiowych nam kwestii, a tych choćby, jak bezwzględne dobro prowadzi ku samodestrukcji czy szkodliwym wzorcom. O tym, że brak jest także i sprawiedliwości, a złym na wskroś będąc, niejeden dobry w mig cię wyratuje. Choćby sam skisnął w milczeniu... Mniejsza...

Jako że piękne rzeczy co rusz to budowane są z niewinnych nic cierpień, tak Pan w eleganckim imieniu, którego każdy po czasie zapomniał, wałęsał się raz pląsem, jak w kolejnych dniach to, po nużącej się pracy, grającej kankana na nosie. Co do mnie, widziałbym go w jakimś stłoczonym urzędzie. Nie był to wcale człowiek..., ani okazały, a dość, któremu trafia się banan pod pantoflem.

Z pląsów przeszedł w kłus naraz, by po czasie przypominać już zwierzę w galopie. Wyrwał drzwi i zdeptał spocone ubrania, pstrykając w kącie przeżółkniętą na kształt kota lampkę..., a dajmy, rodzinną pamiątkę.
Tak wyciągnął mały niebieski susz z blond długimi włosami, jakoby spod grzybka - obwinął drżącymi rękami..., po cichu. Lecz, kiedy nikt nie patrzył, przyłożył zwiniątko do ust... I palił..., a palił w rozkosznym marzeniu, w zapachu, co dają zadymione włosy. Palił... i palił tak długo, jak dorośli chowają się, płacząc, pod kocem, i gdy nikt ich tam już nie nakryje...
Tej nocy nie było nikogo.

Mówią, że nic nie zrobi ci dnia, jak kawa z mlekiem i z nią papierosy. Być może, że takich już nie ma. Otworzył okno, a widząc we wschód zdobne miasto, zamknął oczy tylko, że chciałbym do rymu - zapłakał za sobą w cierpieniu. Rozwiązał buty, zsuwając je po parapecie, a tak płynnym ruchem, jakim mogą pozwolić sobie na końcu, bez zażenowania, ci tylko i z jego profesji. 
By na samym dole - Pan - a w niebieskim dymie, jakby dziecko w uśmiechu, trzymające się samo za rękaw.
I w zasadzie..., też ja nie pamiętam, jak miał w ogóle na imię.

sobota, 13 sierpnia 2022

127.

Lecz czasami, pomiędzy zdobywaniem wymarzonej pracy, dzięki której mógł będę po czasie zarobić na równie niezgorsze mieszkanie, nachodzi mnie taka myśl, niestety, że lokomotywa lecąca po niebie nigdy tak naprawdę wcale nie istniała, i że zmarli odchodzą do ziemi. To nonsens, lecz nie było także niewidzialnych torów, a grające sanie... - w cudzysłowie jedynie "prawdziwe"! Szepcząca skrzyneczka to jedna z tych najtańszych z orzechowej sklejki, zresztą, jako opiekun magicznych przedmiotów, mógłbym tak godzinami...

Lecz wtedy zaraz dochodzę do wniosku, że mam już dwadzieścia dwa lata. A to nazbyt dużo, by w nic już zupełnie nie wierzyć. A za tym, że gro osób z rodziny odeszło na raka, to zbyt podejrzanie się dla mnie rymuje. Lecz mniejsza, wówczas wyjmuję swojego niewidzialnego, zaręczam, papierosa o sobie swoistych tylko właściwościach (być może przyjdzie czas, że również go kiedyś opiszę). Poprawiam swój długi, obszyty po rondzie cylinder (muszę zadobyć taki widzialny przez ludzi). Patrzę w górę, na tory..., i puszczam najlepsze kółka niewidzialnego dymu, jakie kiedykolwiek, jak sądzę, ktokolwiek z was widział.

piątek, 12 sierpnia 2022

126.

Wydaje mi się, kobieta predestynowana jest ręką natury do bycia podległą mężczyźnie, to w ujęciu jedynie zwierzęcym, co dalej. To od początku stworzenia, więc z czasów jaskini, gdzie nie nic innego, jak o życiu samym decydować miała toporna siła fizyczna, w pierwszej zatem linii już życie kobiety zależne miało być od mężczyzny właśnie, jak też od jego dyspozycji do zdobycia pokarmu. W dalszej części, można przyjąć, jakby na obronę, że życie rodu, a i gatunku, jak dalej, zależeć by mogło od samej kobiety, lecz i to nieprawda. Jako że ta, będąc zależną od płci przeciwnej choćby w pożywieniu, mogła zostać zmuszona co rusz to do posłuszeństwa. A siła, toporna siła jedynie, i idący z nią udziec barani, wyeksponowały faceta na piedestał płci dominującej w mijających ludzkości następnych stuleciach i tych, gdzie po czasie o sile już samej, przewodniczki królów, mało kto wspominał. I już zawsze też kobiety chodziły z tyłu i jakby na sznurku, bo też długie to były czasy, gdzie nic innego, jak siła jedynie dawała nam życie. Przetrwanie...
I zbyt późno po czasie, by utarte wzorce, gdzieś w nas i głęboko, miały dać nam spokój, a siła, od której wszystko się zaczęło, miała stać się naraz wątłą zupełnie, zachodu niewartą nam cechą.

Mało kto się przyzna, lecz i teraz w mężczyznach, choć jest już po czasie, szuka się tej siły. Lgnie się do niej po cichu. Sądzę, do siły, tej wyjętej z prymarnej natury. W jakiś sposób jest ona wciąż pociągająca, jak też i smaczny jest nadal ten barani udziec. Daje bezpieczeństwo, uzależnia w końcu, a choć dzisiaj nic kobiecie się bez niej nie stanie, jak też sama na siebie zarobi, i tak, jak myślę, lgnąć te do niej, parte naturą będą, jakby ćmy do światła, zaprogramowane od pierwszej znanej nam ludzkiej jaskini.

Napisałem to, jak delikatnie też mogłem. Proszę się nie burzyć, jako że to opinia, sądzę, nie deprymująca kobiet. Co innego, gdyby od najwcześniejszych lat naszych o władzy czy przetrwaniu decydować miały, miast siły, tylko spryt i rozum. Możliwe, że szale płci ułożyłyby się wówczas zupełnie inaczej. Nie biorę opinii tej również pod wglądy etyczne, jako że w ten deseń rozmowa z, jakby nie patrzeć, naturą, byłaby równie bezpodstawną, co i rozprawy ze śmiercią. Nie wnoszę też, że mam rację, a i proszę pamiętać, poruszyłem tu nasz zwierzęcy jedynie, prymitywny pierwiastek, jednak, nie da się ukryć, od którego też i wszystko się przecież zaczęło.

Co do horoskopów, niegłupia jest idea emancypacji, jako że po nitce jakby, lecz jednak po trochu ściąga z nas uparte, zwierzęce, a dziś mniej już potrzebne przekonania, ideały przez naturę wyrżnięte, ku którym mimowolnie dążymy. Nie wątpię, że dążenia te w czasie przyjmą karykaturalne oblicze, padając w groteskę. Nie stawiam i na to, że, co do tych przekonań, do końca się ich pozbędziemy, jakże wyplenić z nas naturę, jak nie otoczką tylko, więc rozumem z kulturą i ogładą? Lecz, jak od tysięcy lat, i wciąż ucząc się być człowiekiem, będziemy stanu tego co rusz to i bardziej świadomi, być może niezgorzej starać się będziemy, wszyscy, na ile potrzeba, przykryć go, a by w końcu uczciwie zapobiec. Bo też, jako ludzie, będziemy już mogli sobie na to pozwolić.

czwartek, 11 sierpnia 2022

125.

Znany sercu człowiek, co prawda, nigdy nie będzie nijak obojętny. Zatem przyjdzie nam kochać go, nienawidzić, choćby nawet, gdyby to ostatnie, jak zewnętrzny miraż byłby pewnego ratunku.
To wówczas zalecam nienawiść. Niemało błędnym jest, na przestrzeni dziejów, brana jest ta, niewinna, jako coś groźnego. Nie, tak sądzę, i zbawienna jest, jeśli przyjdzie nam nauczyć się tylko nad sobą panować. Niemniej, jak to choćby, może wyzwolić nas spośród trawiących emocji, albo inaczej, więc ukryć uczucia, to bardzo głęboko, a tam już, że są te, w istocie, lecz gdy spojrzysz, ot tak to, jedynie przechodząc, w żaden sposób ich znaleźć nie zdołasz.
Jak zapora właśnie, dom ciepłem chroniący, jakby tarcza, - nie zgnieciesz nią karku, to chronić cię będzie w słusznej kwestii wierze. A wszystko - nienawiść.
I to, że choćbyś i skakać miał z mostu, ta wyrwie cię i odepchnie, jak człowiek o czasie, tak wskazując przy tym, jak za wszystkim, za co w stanie jesteś dziś zakończyć siebie, niepewne, lecz być może za tym, to całkiem możliwe, znajdować się mogą co rusz nowe jeszcze, pisane ci światy. To wcale miła z perspektyw.

Nie lubię plujących w nienawiść. Bojących się jej, stojących na baczność, tak mówiąc, że i paznokciem sie do niej nie tknęli. Moja nienawiść, choć nieoczywiste, pozwoliła mi wcale szczerze się dzisiaj uśmiechnąć. I stanąć przodem do siebie. Odprawić, co odprawić chciałem. I jakby pies wyszkolony, usiadła po wszystkim w milczeniu.

poniedziałek, 8 sierpnia 2022

124.

Wieży powinno być wszędzie. Ale... - w zamglonym wschodzie pełnym pomarańczy, powinna zstępować ta z nieba. I w blasku lamp nocnych w drugim końcu świata - winna dotykać do ziemi.

Byłby tam Człowiek, który za to wszystko byłby odpowiadał. Najlepiej - łysy i gruby, w krągłych okularach, kręciłby wielkimi wajchami, nasuwając co i rusz tylko okrągłe binokle. Jaśnieć powinien wschód i jakby za interpretacją Boga, lądować by miała, jakby w księżyc złączona, gniotąc wszystkich mieszkańców na Ziemi. I zwisałyby zeń złociste lampiony, a w środku - ulubiona książka, wodospad w ukryciu, i kamienne schodki. W ogóle niech będzie to wielki księżyc właśnie, zwisający z gniotącej świat wieży.

On by pogładził się po pulchnej, nadpoconej brodzie, a w szkłach jego nie spostrzec spojrzenia. Lecz byłby tam, pewne. Wstałby, to kiedy spod jej wielkich nóg niósłby się zrąb kurzu z wszelkiego stworzenia! Ściągnął okulary, to na chwilę, nikt nie zauważył, przejdźmy prędko dalej, jak je ma na nosie, widząc go od tyłu... - popiłby herbaty, strzepał niewidzialny bród z szyi, miał na tym punkcie obsesję, poprawił swój wygodny, ten do odpoczynku fotel, obserwując ziemski, piękny, bo piękne są właśnie te ziemskie, wschód słońca...

A, i jeszcze ludzie. Ludzie błagaliby go o ratunek, zmiłowanie. Ale nie emocje i empatia mu w głowie. Czy On w ogóle rozmyśla tymi kategoriami? Oglądałby wielki, wielki, potężny wschód słońca, gdzie w dole strzępki z nas babrałyby siebie od nowa. Bo piękne są wschody na Ziemi.

sobota, 6 sierpnia 2022

123.

"Jako opiekun magicznych przedmiotów zostałych, warto i ten zauważyć, jakże to kiedyś, a mniej więcej za czasów tych starych i dziś już topornych lokomotyw, nie nic innego, jak jedna z tych właśnie odwozić miała zmarłych w te miejsca, gdzie żywy nie sięga. Z rzędem wagonów na tyle...

A była mi, jak z obrazka, na dobrą pocztówkę, szczególnie ta z ciemnej nocy, i z lampą sodową na czele. Czarna, to wespół z czerwonym akcentem. I wielka, jak wielka, Boże, kiedy byłem mały, lecz i tak teraz, jak sądzę, przyszłoby zadzierać mi do niej co rusz także głowę..."
...

... I jestem pewny, że coś tam na końcu dopisał, choć co do wygody. Że pstryknął, i tak, jak z kolei, po sznurku - gasły pokojowe lampy, zostawiając ciemność, a pokój pozostał na sprzedaż. 
Tak myślę, że coś to któremuś pomogło. Że może kiedyś pewien zagubiony ktoś snuł się raz smętnie po parku, zachmurzony, wypatrując nieba. Według mnie, mogło być to dziecko, sierota, w każdym razie ktoś taki, kto mógłby mu wcale zaufać, - odkładając resztę, szukać niewidzialnych torów (o takich pewno bym wspomniał)...
Jest mało ludzi podnoszących właściwy list z ziemi. Jak też dać wiarę, gdy idziesz, że gdzieś tam ktoś o tobie myśli, klei kopertę, i patrzysz - to jeszcze pełną odpowiedzi. Prawdziwych czy nie, kojących, którym możesz się oddać, odpocząć, i na chwilę w nie wszystkie uwierzyć. Choćbyśmy potem nigdy nie dorośli, wydają się być te prawie niemożliwe.

piątek, 5 sierpnia 2022

122.

"Z miejsca wstając z czerwonych od gasnących słońc liści - naraz wzniosła się, płonąc, od Ziemi. Zostawiwszy ściemniałe cumulusy za sobą, też to było widać, jak rzednieje niebo. Widziałem, - też że stały w ogniu - fiolety, granaty..., leciałem nią prosto ku nocy."
...

"I ku gwiazdom leciała, można by powiedzieć."
Że ciemniało niebo..., pstryknął długopisem i zasupłał buty. Schował nowy świstek prosto do kieszeni. Skubiąc się po rudej, niedociętej brodzie, zabrał laskę jeszcze, strzepał naleciałe na płaszcz rdzawe liście, patrząc tępo w górę... Wtedy właśnie, jak na złe, włączono latarnie, więc nic nie zobaczył. W domyśle, gdzieś tam były gwiazdy. Poprawił okulary, zapiął się pod szyję, potem, sądzę, że poszedł do siebie. 
Też zaraz poszedłem, zostawiając pod światło błękitną, w nocy trochę bardziej jakby - fioletową, zresztą... - wcale miejską, parkową ławeczkę.

czwartek, 4 sierpnia 2022

121.

Wydaje mi się, pan wówczas zgasił naraz swojego papierosa, a że było zaopatrzone w ostre słońce południe, przysłonił też i rolety, to w swojej na niebiesko urządzonej kawalerce, z bluszczem.

O niczym więcej nie mogło być mowy... Więc pacnął jeszcze figurkę granatowych sań na rdzawej i chwiejnej sprężynce - kołysać się miały z tak dobrą godzinę, a przynajmniej tyle, by na wszystko, co trzeba, starczyło nam czasu, usypiając nas obu do lotu... Więc zamknął oczy dalej i przeciągle mlasnął, to od swej wielkiej minionej starości. I wiedz, że chciałbym poczuć się wówczas najzupełniej młodym. Zobaczyłbym rzeczy mi dawno zapomniane, ale z pewnością byłby to pewien obraz, powiedzmy, choć Bóg wie, jak to zwać w zasadzie, zatem konkretny obraz nad kaflowym piecem. I to też pewne, że brzozy, lecz te właśnie, a i w takim czasie, jak widziałem je w słońcu tuż po urodzeniu, w zasadzie - mogą być to te same, jak sobie je, pisząc, w tej chwili wyobrażam. Ach, nie wiem, dość, że widział on te tylko z tych ważniejszych rzeczy, naprawioną szafkę w przedszkolu. Ba, jeśli to, większość rzeczy wydaje się ważnych...
Nie mogę tego dalej..., może to zbyt osobiste, a zresztą naprawdę nic tam nie widziałem. Jedyne, że z lekka chylące się sanie na ze słońca skrojonych pasemkach - siedział już z dobrą godzinę (i wypiłem mu sok jabłkowy). Że kiedy stanęły, jak spojrzeć, nikogo po prawdzie nie było, a pełny karton z sokiem straszył kolejną pleśniową okładką. Rdzawa sprężynka pękła, ładując sanie pod... (skąd mam już wiedzieć, gdzie wylądowały), zostawiając oświetlony brudno-pomarańczowym światłem wyszczerbiony kikut. Był późniejszy zachód.

wtorek, 2 sierpnia 2022

120.

Mój rok ma 62 dni, właśnie się rozpoczął, i patrzysz w dal, i widzisz, za drzewami już prawie się kończy, gdzie rzednieje niebo. I ja, idąc tam, spodziewałbym się jeszcze większych chmur i wyżej od nich lecących latawców. To nonsens, bo nic takiego nie będzie. Być może, cień szansy, ale... nie liczyłbym na to. 

Coś więc, jak potrzeba zniknięcia, bezpotrzeba istnienia. Więc mijasz wszystkie rozpostarte wprost na oścież drzwi i patrzysz - uchylone okna. Choć nadal kołyszą się liście i czytasz, gdy mijają ciebie równie same chmury... Wówczas, tak myślę, że wstajesz, obracasz się wkoło..., nikogo więcej nie będzie. To ostatnie jest chyba najważniejsze. A może pominąłem po drodze co ważniejszych szczegółów. To nieważne, nikt tego nie słyszy. Więc kiedy nawet ty sam siebie już wcale nie słuchasz, został świat... Za drzewami już prawie się kończy. I tak po następnym kroku, i po jeszcze jednym, wydaje się, zostało w nim drogi na ostatni rok. Że w moim świecie w dodatku czas inaczej płynie, to drogi przecież raptem na 62 dni.