Której to od roku ponad, przeszło, czym warto się chwalić, nie udało mi się natenczas zajebać. Nadal się liści i mnoży...
A miłość, miłość życia i inne z tego typu, w deseń tałatajstwa. Precz, szkaradne! A jednak, że jakby jakoby..., z cicha... i o czasie, całkiem nieopodal... Że skręcisz, dochodząc dobrego. To prawda? Nie wiem. Czego? Nie... Choć to jedno sądzę, że w związkach trzymamy siebie za obrączki, pudrując to i owo, na końcu szczególnie dla seksu. Ot, zazdrości, wyłączności... szczerze seksualnej i tego, że to wszystko za trzy kroki, już tuż, tuż nam się skończy. Uciekłaś! Że umknie precz od nas, przemijając z wiatrem. Kocham cię... Będziesz tylko moja. Na wieki wieków, amen..., brzmisz tu, jakby wyrok. Jak czuję, intytucjonalizowanie miłości, przysięgi jej, obietnice i że będę twoja, że kocham cię, i że już na zawsze. Mój Boże, jest w tym już jakaś nieszczerość. Zwątpienie, czy oby na pewno, więc muszę powtórzyć - ach, zaraz zapomnę! Więc jak to tam było? Musimy, ach, musimy to razem powtarzać, na trzy! Więc trzy! Więc kocham cię, musimy dać dowód, jeszcze zapomnimy, a choćby to komuś, gdzieś z cicha po drodze... i samemu sobie. Że nadal kochamy. Że jest nam bezpiecznie. I że, do kurwy, już od nas nigdy nie odejdzie!
Niepewność i brak zaufania. Strach, rozpacz. Toksyczne rozterki... Jesteś moja, kotku... To mógłby być przedwstęp do gwałtu. Bezpieczne kajdanki zszyte ceremonią. I że cię nie opuszczę... Ot, czym jest małżeństwo. Obietnicą. Brakiem wiary, że można by wcale bez niego. Rozpadnie się, rozejdzie po zwietrzałych kościach, i że zapomnimy już z kolejną wiosną, nim w niej zawrócimy, zbudzimy się z grudniem... puści i sami, już nikt tam nie będzie. I że zapomnimy, że siebie kochamy. Na co nam, kurwa, ta miłość?
Jak nie na poważnie... Jesteś moja, tu i teraz, nie uciekniesz bzykać się już z nikim innym, to wszystko w kawałku zasobnego lukrem weselnego tortu. Zaszyte w wewnętrznej śmietance. Tylko dla pewności. To jak upewnienie. Drobny pakt szczerości...
Ach, ależ on tłusty!
Jak tłusty!
A zdrowszym będzie przecież ciastem, gdybyśmy ich tak zostawili. Nie powtarzali żadnemu nic do upadłego, nie dawali sobie dowodów miłości, pośrodku wiosny... W niej nie powtarzali własnego imienia. Że jestem. Istnieję... Boże, lecz jeszcze tej nocy zniknie nam to wszystko, jak sen jakby, jak we śnie pchle mrugnięcie okiem... Bez porozumienia i bez odpowiedzi. I dlaczego? Dlaczego - znikniemy tak wszyscy, zapomnimy w słońcu drugiego człowieka. Że wszystko nam z ranem przepadnie. I nikt o nas już nie pamięta, że naprawdę kochał...
To koniec.
To koniec..., możliwe, tak właśnie się stanie.
Więc pamiętaj o mnie - ostatnia pułapka zachodu...
Noc.
Gdzie nocą..., zaś nocą... Ach, bo moją nocą grasują komary! Gryzą, co i rusz to, jak mrugnięcie okiem przy starej, zjełczałej śmietance... Jak mrugnięcie okiem... Przy pełni księżyca - siadasz, a mimo..., nie całkiem po ciemku, siadasz pod gwiazdami i zaciągasz jointa..., lecz zanim..., obowiązki, podlewasz paprotkę. I dalej... Komary...!
Na pohybel lecą tej pięknej miłości, by dalej... A dalej, tam dalej jest księżyc...
Mój księżyc... Mój księżyc jest okrągło-blady, a tak..., z lekka na niebiesko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz