Translate

środa, 7 kwietnia 2021

62.

Jak myślą Państwo, jak dalece pewni jesteśmy, stali, a dalej, przecież musi to paść, jak dalece, a w zasadzie, czy w ogóle jesteśmy nieśmiertelni?

Nieśmiertelność... mi się kojarzy ta ze stałością, z czymś pewnym, z czymś niezmiennym, to wszystko w zasadzie synonimy..., więc dalej..., z czymś wykraczającym poza czas, z czymś wielkim, a z pewnością już większym od nas...

Bo my nie jesteśmy nieśmiertelni. Nic w nas nie ma z jej stałości i nic z wielkości, a miłość trwać będzie, póki śmierć jej nie rozłączy.

Nie jesteśmy nieśmiertelni, znikniemy, gnijących zjedzą nas robaki...

Bo cóż by w nas było, co choćby zrównać można z nieśmiertelnością... Umieramy, łudząc się, pocieszając, ocierając łzy całymi gmachami słów, gmachami nadziei, że, choć nic, co wokół, na to nie wskazuje, wręcz krzyczy, że to fałsz, w końcu uciekniemy spod łap czasu, urośniemy jednak, trwając po wieki, świadomi. I tak trwać będziemy, ale choć życie nasze tu, na tym łez padole, było nieraz i ohydne, wstrętne i przykre, tam będzie lepiej. Tam wszystko będzie lepiej. Tu znikamy, tam będziemy, będziemy już wiecznie, tu przymieraliśmy głodem, tam spotka nas sytość, tu w chorobie liczyć się musieliśmy z każdym dniem, nie śpiąc nocą, próbując zachłysnąć się ostatni raz istnieniem, nadzieją, że tam, w tym nienazwanym "tam" nic nam już nie będzie dolegać.

Jaka to prosta antynomia, zwykłe przeciwieństwa, potrzeba tego, czego nie mógł zapewnić nam świat, bądź czego sami sobie nie byliśmy zapewnić w stanie.

Nie ma w nas nic z nieśmiertelności, znikamy we śnie. Co noc godzić się musimy na parogodzinną śmierć. Znikamy, przestajemy istnieć, by i naraz pojawić się znikąd w ułudzie jakiej, w świecie obcym, ale jedynym znanym, spreparowanym, a jednak rzeczywistym, kłamliwym, lecz nie przyjdzie nam do głowy istnienie żadnego bardziej prawdziwego, pojęcia nie mając, że raptem kilka godzin wcześniej byliśmy kimś innym, może mieliśmy rodzinę, dom i kredyt, a może inaczej, nie mieliśmy po co się budzić. To wszystko na te kilka sennych godzin naraz dla nas znika, a z tym wszystkim znikamy i my.

Tacy to stali jesteśmy, tacy wielcy!

A wystarczy choroba, byśmy zapomnieli naraz i o kilkudziesięcioletnim życiu, albo taka, która sprawi, że nie będziemy mogli się skoncentrować i na tym nawet, że jesteśmy w danym punkcie, w przestrzeni, albo lepiej, taka, która sprawi, że co i rusz mdleć będziemy, nijak nie mogąc się przeciwstawić, choćby nadzieją na naszą wieczność. Raz po raz znikać będziemy, a z nami i cały nasz dobry, niedobry świat... i nadzieja na stałe, wieczne istnienie z pamięcią, z koncentracją, z tym wszystkim, czego nam do tej pory brakło, a o czym, bojąc się zawodu, marzymy.

Lecz nie ma w nas nic z nieśmiertelnej stałości, przynajmniej ja tego nie widzę, a już na pewno stwierdzić tak można, patrząc na naszą świadomość, od której wszystko przecież w tej kwestii zależało. 

Oczywiście w to, co wyżej, nie wierzę, bo wówczas, wpadłbym pewnie w szpony jakiej depresji. Wierzę w aniołki, w ich długie, złote trąby. I w piękne krainy, i w wieczne w nich trwanie, wierzę w nie w taki sam sposób, jak głodny wierzy, że "tam" będzie syty, a chory, że "tam" wyzdrowieje, a bogaty..., bogaty może, że "tam" będzie podobnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz