Translate

poniedziałek, 25 kwietnia 2022

106.

Dziś dzień byłem świadkiem ataku, a to jak dwie sroki, powalając kompana na ziemię, ciskały go dziobami przy lamencie ofiary, a i przy krzykach współbraci znad drzewa. Siedziałem wtedy na drewnianej, bujanej, zresztą skrzypiącej niemiłosiernie ławeczce, to będzie potem ważne. Lecz na razie pod smętną, warszawską pogodą wcale podobał mi się ten park.
Jest to jedna z niewielu rzeczy, której jestem z dziś pewien. Warto dodać, że obok jest jeszcze plac zabaw, z którego mam piękne wspomnienie - raptem sprzed kilku miesięcy. I było z pewnością prawdziwe. 

Tymczasem przyszedłem, a równie powolnym, jak toczące się tu, w parku, życie krokiem, w między czasie grywając na wielu tych lepszych koncertach. Dorabiając się całkiem pode mnie perfum, z czasem grałem już i na pianinie, a i niemal tak dobrze, jak któryś tam gość z mojego ulubionego soundtracku, którego, w przechadzce, to ja byłem wyłącznym autorem, wykonawcą. Choćby reżyserem. Zresztą wszystkim, i to na wszystkich tych lepszych koncertach. Pasy, światła, już kilka właściwych osób było o mnie zazdrosnych, a ja - nigdy pocieszny - to jedna z cech, tak dobrze teraz pasowała. Wybrałem dłuższą drogę - w tle ślepiło dumą najlepsze oświetlenie, poświęciłem na nie przynajmniej z dwie przecznice, muzyka..., a że nigdy nie opiewałem życia w niestandardowych pejzażach, pamiętam, był to ten jeden z adekwatnych, choć nadal to jeden z adekwatnych tylko zachodów. Potem było już bardziej obrzydliwie, przeszedłem obok remontowanego przedszkola... Ja, miałem to samo imię, myślałem nad zmianą i chyba na którymś wywiadzie, lecz ja, to mówiąc - mistrz kamery, bożyszcze kobiet i niespełnionych pragnień każdego mężczyzny. Miłość życia, trele morele, Shrek i Książę z Bajki. Wszystko za granicą, najlepiej w Ameryce, musiałem uciec od mojego prawdziwego dorobku, sztampowo, lecz pewnie, a i, Boże..., niech przytrafią mi się te monotonne zakończenie z księżniczką i połową królestwa. Ameryka była dość daleko. Na tyle dość żyłem tam również długo, by właściwe osoby, które miały za mną zatęsknić, na dobre właściwie zatęskniły - ku przydatności zakończeniu, a i nie mając innego wyboru. W moim świecie nikt jednak nie poświęcał emancypacji szczególnej uwagi. To śmieszne, pewnie nie wspomniałem, zapewne, ale byłem też gwiazdorem kina. W końcu wróciłem zagrać piękny koncert, mówiłem, dalej miłość i współczesna księżniczka, połowa królestwa, krok, krok, krok. I park, pod drzewem biły się wrony. I gdybym poszedł inną drogą, być może..., lecz czego mógłbym chcieć od niego więcej... Skończyłem, to pisząc na skrzypiącej ławeczce.

Czytali Państwo właśnie upublicznioną masturbację. Wszystko piękne, fałszywe, krótkie, a młodsi może mają lepszą wyobraźnię, sztampową, lecz cóż, tak finalnie kończymy - konserwatyści ze świata księżniczek Disneya. Idą Państwo ulicą, mijają innych państwa. Wydają się, wiecie, to zupełnie najzwyklejsi ludzie, a w szarej kurtce, nie ma w nich nic zatrzymującego. I jeszcze to szare niebo. Zatrzymasz ich, będą stać, wryci, szukając swego imienia. Co tu właściwie robią? Ach tak, wracają z pracy, obiad. Dzisiaj czytałem moją ulubioną książkę już x - dziesiąty raz. Myślę, są wówczas w znanych sobie światach. Połowa z nich jest ulizanym, dopakowanym księciem, by druga mogła już w spokoju być..., nie znam się na popkulturze, więc zostają mi jedynie księżniczki. I myślę, każdy osiągnął tam tyle, ile tylko potrzebował. Każdemu według potrzeb. Na tę krótką chwilę powrotu z pracy mijamy błędnych ludzi, gdzieś tam wokół na pewno są, na pewno można z nimi porozmawiać, a gdy zapytać, powiedzą nam nawet, która jest godzina. Lecz mam i nieraz wrażenie, całkiem częściej toczą się, jakby wirus, puste, wątłe ciała, zdaje się, idziemy my, my, prawdziwi ludzie. Lecz my śmiejemy się, gdzieś daleko, w swych zmyślonych światach, kochamy, nie mi oceniać, bo może naprawdę kochamy w nich prawdziwie, zresztą jest tam wszystko, co tylko mógłbym naprawdę, prawdziwie zapragnąć... I dziś też tam byłem i, zdaje się, byłem naprawdę szczęśliwy, i świeciło mi prawdziwe słońce. 

Instynktownie, nawykiem krocząc, nie potykamy się o schody, przekręcamy kluczyk, robimy kolację... Mijamy rysunek z prawdziwą księżniczką. To, w istocie, szalone, być może, chorobliwe szaleństwo, lecz bez tego bałbym się wyjść nawet do ludzi. Bardziej boję się mojego zdrowego szaleństwa. 
Tyka zegar, śnimy już o tym, co pewnie nigdy nam się nie wydarzy. Mija minuta za minutą..., cyk,
budzik, skrzypiąca ławeczka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz