środa, 7 kwietnia 2021

54.

Rzecz będzie o śmierci, albo nie o niej w zasadzie, a o tym, co jest tuż przed nią.

Miałem kiedyś takie oto nieszczęście być bliżej śmierci, niż kiedykolwiek, tak blisko nawet, że już prawie mogłem ją zobaczyć, a na pewno zatracić wszelkiej natury obiekcje, że wyrwać się od niej jakkolwiek jeszcze zdołam.

Jako że to piszę, było rzecz jasna inaczej. Czy dobrze, czy źle, nie mam pojęcia, lecz warto powziąć taką nadzieję, że jednak źle, iż tak się stało, jako że, na Bóg raczy wiedzieć jaki wiek, odsunęła się ode mnie kraina anielskiej trąby i tabunów czekających mnie dziewic.

Takie stanowisko dalece wygodniej przyjąć, tak więc zazdroszczę wszelkim wierzącym w to, co wyżej, gdyż ci, można myśleć, kiedy śmierć do nich zawita, wręcz rzucą się jej, jak bobas jaki, na kościste rączki, albo całkiem inaczej, zwątpią naraz w swoją wiarę, choćby nie wiedzieć, jak bardzo dotychczas się z nią identyfikowali, jako że ta, jakby budowana na piasku, nijak nie będzie się mogła równać z nieuchronną totalnością końca, któremu to jedno można przypisać, że kiedy się zbliża, nic nie zdaje się, by miało być kiedykolwiek bardziej od niego realne.

Tak więc, czekając lata temu na swoją śmierć, która miała się przecież już zaraz po mnie zjawić, zauważyłem, że do tej pory nie traktowałem jej poważnie, mało tego, realnie nawet. Otóż wiedziałem, że kiedyś umrę, ale to miało być kiedyś, a zatem w zasadzie nie wiadomo kiedy, a jak nie wiadomo kiedy, to może nawet i nigdy, albo przynajmniej za jeszcze jakiś bardzo długi czas. Ta zdawała się być dla mnie zwykłym pojęciem, za którym nic specjalnie się nie kryło, jakby pojęciem jedynie z odległą obietnicą, że jeszcze kiedyś się na nim przekonam, ale kiedy..., tego nie wiadomo, jednak, można założyć, z pewnością kiedykolwiek to będzie, to na pewno nieprędko. 

Sama śmierć była w tym wszystkim jakby jakiś meteoryt, który leci w naszą stronę, ale przecież jest jeszcze tak daleko, że nie ma się czym przejmować, bo, jeśli już nawet, to będzie zresztą adekwatny po temu przecież czas.

A kiedy ta się nagle przy mnie pojawiła i zobaczyłem naraz jej ostateczność, realność, totalność, takie bym dał jej główne atrybuty, to nie wiadomo, z czym było mi ją porównać. Nie da się tego opisać, jak i nie sposób opisywać jest miłości. Wielkie zdziwienie, strach i wielka ciekawość, wszystkie z nią emocje były zresztą wielkie, a wszelkie moje ziemskie sprawy z kolei, choć przecież jeszcze żyłem, i smutki wszelkie, i radości, te wydały mi się i grosza niewarte, a na pewno jakiejkolwiek uwagi, podobnie jak całe życie, które okazało się być jakby albo nieśmiesznym żartem, albo, inaczej, czymś, czemu zbyt dużo siebie poświęciłem.

Nie idzie tego zrozumieć, póki się nie zacznie umierać, a więc tego, co tu piszę, doświadczać, a mój opis stanowi tylko marne próby oddania tych wszystkich wielkich uczuć. 

Bo i nie sposób oddać w słowach, jakże to jest, kiedy poczucie masz, że meteoryt doleciał, że obietnica śmierci właśnie się ma teraz spełnić, że naraz zniknę, albo będę, albo kto wie, co się ze mną jeszcze stanie, że wszystko, co do tej pory nazywało się codziennością, w którą się wrosło, do której się przyzwyczaiło, która cię stanowiła, zniknie, a ty znikniesz, przepadniesz razem z nią. A my w żaden sposób przecież nieprzyzwyczajeni jesteśmy do znikania.

A jeszcze w tym wszystkim równie wielka ciekawość, ale nieporównywalna z niczym innym, bo nie ma się pojęcia, czego się można spodziewać, poza tym jednym, że, cokolwiek się stanie, zmieni Wszystko, "wszystko" od dużej litery, bo będzie to faktycznie - Wszystko.

Być może w tym całym przeznaczeniu, bo zdaje się być pewne, że wszystkich nas to całe misterium czeka, łatwiej mają osoby w jakiejś depresji. Tym, pragnącym uciec choćby i w niebyt, milszą wydaje się perspektywa końca, szczególnie już milszą taka, że Wszystko, co było, nie wróci, a całe życie okazało się być czymś krótkim, takim, że prawie tego w zasadzie nie ma, więc po cóż nad tym, czego nie ma, w istocie się głowić lub tego żałować, w dodatku jeśli nie było to w żaden sposób przyjemne.

Takie są moje przemyślenia o tym, co jest blisko śmierci, a to wszystko na podłożu tego, czego sam doświadczyłem. Kiedy jednak, jak ja, przeżywasz, szybko zapominasz..., naraz życie z powrotem jest jedyne, ważne, pewne, ugruntowane, a śmierć wydaje się być znowu, jak kiedyś..., jakąś odległą pod horyzontem obietnicą, że gdzieś tam pewnie przyjdzie, ale nie wiadomo kiedy, więc po co się nad nią zastanawiać. Nie ma jej, nie widać, a życie widać aż nadto dobrze, jest nadto realne, prawdziwe...

Zapomina się o tym wszystkim, a później wychodzi się na hipokrytę, więc tym chętniej piszę związane ze śmiercią wspomnienia- by nie zapomnieć do końca i by następnym razem pewnego czasu ta nie wydała mi się... może nie tak wielka, bo będzie pewnie zawsze ogromna, ale przynajmniej nie tak znowu obca, a chwilowe życie nie tak we mnie wrośnięte, jakbym z jego końcem miał naraz przepaść też ja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz